Zamknięte drzwi mojego domu – historia o tym, jak własna rodzina może złamać serce
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Stałam na klatce schodowej, z walizką w jednej ręce i roztrzęsionym sercem w drugiej. „Nie wracaj, dopóki nie nauczysz się szacunku!” – wrzasnęła mama zza drzwi. Miała na imię Grażyna. Ojciec, Zbigniew, nawet nie wyszedł z kuchni. Słyszałam tylko brzęk talerzy i jego ciche mruknięcie: „Dobrze zrobiłaś, Grażka. Niech się nauczy.”
Mam na imię Jagoda Maj. Mam 27 lat i od dziecka słyszałam, że jestem do niczego. Wychowałam się w bloku na jednym z szarych osiedli w Radomiu. Moja rodzina nigdy nie była jak te z reklam – uśmiechnięta, wspierająca, ciepła. U nas zawsze było zimno, nawet gdy kaloryfery grzały na maksa. Najbardziej bolały słowa – te powtarzane codziennie, jak mantra: „Jesteś za głupia”, „Po co ci te studia?”, „Z ciebie nic nie będzie”.
Miałam starszego brata – Bartka. Był oczkiem w głowie rodziców. Zawsze chwalony, zawsze stawiany za wzór. „Bartek to chłopak z głową na karku! A ty? Co z tobą będzie?” – pytała matka, patrząc na mnie z pogardą. Bartek był dla mnie jak cień – obecny, ale nieosiągalny. Nigdy nie stanął po mojej stronie. Gdy próbowałam się poskarżyć, mówił tylko: „Nie przesadzaj, Jagoda. Rodzice chcą dobrze.”
Pamiętam jeden wieczór szczególnie wyraźnie. Miałam wtedy 16 lat. Wróciłam do domu później niż zwykle – byłam na próbie chóru szkolnego. Marzyłam o tym, by śpiewać na scenie, by ktoś mnie zauważył i docenił. Mama czekała już w przedpokoju.
– Gdzie byłaś?!
– Na próbie… mówiłam ci rano…
– Kłamiesz! Pewnie znowu włóczyłaś się z tymi swoimi nieudacznikami! – krzyczała tak głośno, że sąsiadka zza ściany zaczęła walić miotłą w ścianę.
Ojciec wszedł do przedpokoju, spojrzał na mnie z góry:
– Jagoda, ty naprawdę chcesz skończyć jak twoja ciotka Halina? Sama, bez dzieci, bez męża? Lepiej się ogarnij.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą nienawiść do własnego domu.
W szkole byłam cicha, zamknięta w sobie. Nauczyciele mówili: „Jagoda jest zdolna, ale nie wierzy w siebie”. Jak miałam wierzyć? Każde moje osiągnięcie było umniejszane przez matkę:
– Dostałaś piątkę? A Bartek miał szóstkę!
– Zostałaś przewodniczącą klasy? Pewnie nikt inny nie chciał.
Przyjaciółka? Miałam jedną – Anię. Poznałyśmy się w podstawówce. Ania była moim światłem w tunelu. To u niej pierwszy raz usłyszałam: „Jesteś fajna taka, jaka jesteś”. Jej rodzice byli inni – zapraszali mnie na obiady, pytali o szkołę, śmiali się razem przy stole. Czułam się tam jak ktoś ważny.
Ale matka nie lubiła Ani:
– Znowu idziesz do tej Anki? Lepiej byś posprzątała pokój albo pomogła mi w kuchni!
Z czasem zaczęłam spędzać coraz więcej czasu poza domem – biblioteka, zajęcia dodatkowe, wolontariat w schronisku dla zwierząt. Każda godzina poza mieszkaniem była wybawieniem.
Kiedy dostałam się na studia do Warszawy – polonistyka na UW – myślałam, że to będzie mój nowy początek. Ale rodzice byli wściekli.
– Po co ci te studia? I tak wrócisz na kasę do Biedronki!
– Zobaczysz, życie cię nauczy pokory!
Bartek już wtedy pracował w firmie ojca kolegi – miał samochód, narzeczoną i własne mieszkanie. Ja wynajmowałam pokój z dwiema innymi dziewczynami na Ursynowie i liczyłam każdy grosz.
Na studiach poznałam Michała. Był inny niż wszyscy – czuły, uważny, wspierający. To on pierwszy raz powiedział mi: „Jagoda, jesteś wyjątkowa”. Przez chwilę uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa.
Ale rodzice nigdy go nie zaakceptowali.
– On jest za dobry dla ciebie! – mówiła matka z przekąsem.
– Pewnie chce cię tylko wykorzystać – dorzucał ojciec.
Michał próbował mnie przekonać:
– Nie słuchaj ich. Jesteś dorosła. Możesz żyć po swojemu.
Ale ja ciągle czułam się winna. Za każdym razem, gdy dzwoniła matka i pytała: „Kiedy wrócisz do domu?”, serce mi zamierało.
Po studiach znalazłam pracę w wydawnictwie. Nie była to wymarzona posada redaktorki naczelnej – raczej korekta tekstów i parzenie kawy dla starszych kolegów – ale byłam dumna z siebie. Wynajęłam kawalerkę na Pradze i zaczęłam powoli układać sobie życie.
Wtedy wydarzył się dramat rodzinny – Bartek miał poważny wypadek samochodowy. Przez kilka miesięcy był w szpitalu. Rodzice oczekiwali ode mnie poświęcenia:
– Musisz wrócić do Radomia! Pomóż nam! Bartek jest najważniejszy!
Zostawiłam pracę i wróciłam do rodzinnego domu. Przez pół roku byłam pielęgniarką brata i służącą rodziców. Michał próbował mnie wspierać na odległość:
– Jagoda, musisz myśleć też o sobie!
Ale matka była coraz bardziej wymagająca:
– Gdyby nie Bartek, nigdy byś nam się nie przydała!
Po powrocie Bartka do zdrowia chciałam wrócić do Warszawy.
– Nie licz na naszą pomoc! – powiedział ojciec.
– Jak wyjedziesz teraz, to już nigdy nie wracaj!
Wyjechałam mimo wszystko. Michał czekał na mnie z otwartymi ramionami. Przez chwilę było dobrze… aż dowiedziałam się, że jest z inną kobietą.
Zawalił mi się świat.
Przez kilka miesięcy żyłam jak cień samej siebie. Praca przestała mieć sens, znajomi przestali dzwonić. Rodzina triumfowała:
– A nie mówiłam? Żaden facet cię nie zechce!
Wtedy postanowiłam pójść na terapię. To tam pierwszy raz usłyszałam: „Jagoda, masz prawo być szczęśliwa”.
Terapia była trudna – musiałam zmierzyć się z przeszłością i zaakceptować fakt, że rodzice nigdy nie będą tacy, jakich potrzebuję. Zaczęłam pisać pamiętnik – zapisywałam wszystkie swoje myśli i uczucia. To była moja forma autoterapii.
Po roku terapii poczułam się silniejsza. Zaczęłam spotykać się z ludźmi z pracy, zapisałam się na zajęcia jogi i kurs pisania kreatywnego.
Pewnego dnia zadzwoniła matka:
– Bartek bierze ślub! Oczywiście musisz być świadkową!
Pojechałam do Radomia tylko dlatego, że Bartek poprosił mnie osobiście:
– Jagoda… przepraszam za wszystko… Wiem, że ci nie pomagałem…
Pierwszy raz usłyszałam od niego coś takiego.
Na weselu matka podeszła do mnie i szepnęła:
– Może jeszcze coś z ciebie będzie…
Nie odpowiedziałam jej nic.
Dziś mieszkam sama w Warszawie. Mam kota o imieniu Figa i kilku bliskich znajomych. Pracuję jako redaktorka w małym wydawnictwie i czasem publikuję swoje opowiadania pod pseudonimem.
Czasem jeszcze dzwoni matka:
– Kiedy przyjedziesz?
A ja odpowiadam spokojnie:
– Może kiedyś…
Czy można wybaczyć rodzinie wszystko? Czy dom to miejsce czy ludzie? Czasem myślę: może lepiej być samotnym niż ciągle walczyć o czyjąś miłość… Co wy o tym sądzicie?