Wyrzuciłam ojca z domu – a potem zobaczyłam go na ławce, zamarzającego. Ktoś go uratował, zanim było za późno
Widziałam go przez okno – siedział na ławce pod blokiem, skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach. Był luty, mróz szczypał w policzki nawet przez szybę. A ja… ja właśnie zamknęłam za nim drzwi na klucz. To ja, Marta Nowicka, wygnałam własnego ojca z domu.
Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę sobie tamten wieczór. Ale muszę opowiedzieć tę historię, bo może ktoś inny nie popełni mojego błędu.
Zaczęło się niewinnie – od drobiazgów, jak to zwykle bywa. Ojciec po śmierci mamy zamieszkał ze mną i moją rodziną w naszym trzypokojowym mieszkaniu w Piasecznie. Był już po siedemdziesiątce, schorowany, czasem zapominał wyłączyć gaz albo zostawiał otwarte drzwi na klatkę. Mój mąż, Tomek, coraz częściej narzekał:
– Marta, ile jeszcze tak pociągniemy? Dzieci nie mają gdzie się uczyć, a twój tata… No zobacz sama, ile razy musiałem sprzątać po nim łazienkę!
Próbowałam tłumaczyć Tomka:
– To mój ojciec. Nie zostawię go samego.
Ale sama byłam już zmęczona. Praca w szkole, dwójka dzieci na głowie, kredyt do spłacenia. Ojciec coraz częściej się gubił – raz wyszedł do sklepu i nie wrócił przez trzy godziny. Znalazła go sąsiadka na przystanku autobusowym, zdezorientowanego i przemarzniętego.
Pewnego wieczoru Tomek postawił sprawę jasno:
– Albo twój tata idzie do domu opieki, albo ja się wyprowadzam.
Dzieci płakały, kiedy podniosłam głos na ojca. On tylko patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczami – jakby już wiedział, co się święci.
– Tato… – zaczęłam niepewnie. – Musisz się wyprowadzić. Nie daję już rady…
Nie powiedział ani słowa. Spakował kilka rzeczy do starej torby podróżnej i wyszedł. Nawet nie spojrzał za siebie.
Przez kilka godzin próbowałam zająć się domem – kolacją dla dzieci, lekcjami, praniem. Ale nie mogłam przestać myśleć o ojcu. Gdzie on pójdzie? Przecież nie ma nikogo poza mną.
Nocą nie mogłam spać. Wstałam i podeszłam do okna. Zobaczyłam go – siedział na ławce pod blokiem, skulony w cieniu latarni. Przez chwilę miałam ochotę pobiec do niego i przeprosić… Ale coś mnie powstrzymało. Może duma? Może strach przed Tomkiem?
Nad ranem ławka była już pusta.
Przez cały dzień chodziłam jak struta. W pracy nie mogłam się skupić, dzieci pytały o dziadka. Wieczorem zadzwoniła do mnie sąsiadka z parteru:
– Marta, twój tata… On chyba nocował na ławce. Widziałam go rano, wyglądał strasznie.
Serce mi zamarło.
Zaczęłam go szukać – obdzwoniłam szpitale, domy opieki, nawet policję. Nikt nic nie wiedział.
Dopiero po dwóch dniach zadzwoniła do mnie kobieta o ciepłym głosie:
– Dzień dobry, tu Barbara Zielińska z Ośrodka Pomocy Społecznej w Piasecznie. Pani ojciec jest u nas. Znalazła go jedna z naszych wolontariuszek na przystanku autobusowym – był bardzo wychłodzony.
Pojechałam tam natychmiast. Ojciec leżał pod kocem w małym pokoiku socjalnym. Był blady jak ściana i miał popękane usta.
– Tato…
Spojrzał na mnie bez wyrazu.
– Po co przyszłaś?
Zaczęłam płakać.
– Przepraszam… Ja… Ja nie chciałam cię skrzywdzić.
Odwrócił wzrok.
– Nie musisz się tłumaczyć. Już wszystko rozumiem.
Barbara Zielińska weszła do pokoju i podała mi kubek herbaty.
– Pani Marto, pański tata miał dużo szczęścia. Gdyby nie pani Ewa, nasza wolontariuszka…
Ewa była młodą dziewczyną z sąsiedztwa. Opowiedziała mi potem, jak znalazła ojca:
– Siedział na ławce i trząsł się z zimna. Podeszłam i zapytałam: „Czy wszystko w porządku?” A on tylko powiedział: „Nie mam już dokąd pójść.”
Zabrała go do siebie na noc, dała mu ciepłą zupę i suchy sweter swojego taty. Rano zadzwoniła po pomoc społeczną.
Ojciec wracał do siebie długo – fizycznie i psychicznie. Przez kilka tygodni mieszkał w ośrodku, potem znalazło się dla niego miejsce w Domu Seniora w Konstancinie. Odwiedzałam go co tydzień – czasem rozmawialiśmy godzinami, czasem milczeliśmy.
Najtrudniejsze były święta Wielkanocne. Poszłam do niego z koszyczkiem – dzieci nie chciały jechać („Dziadek już nas nie lubi”), Tomek nawet nie zapytał o niego od tygodni.
Usiedliśmy razem przy stole w świetlicy domu seniora.
– Tato… Czy możesz mi wybaczyć?
Spojrzał na mnie długo.
– Marta… Ja już nie mam żalu. Ale pamiętaj: rodzina to nie tylko wygoda i obowiązek. To serce.
Poczułam wtedy coś dziwnego – ulgę i ból jednocześnie. Bo wiedziałam, że choć on mi wybaczył, ja sobie jeszcze długo nie wybaczę.
Dziś minęły dwa lata od tamtej zimnej nocy. Ojciec jest coraz słabszy – czasem myli moje imię z imieniem mamy. Ale kiedy przychodzę do niego z ciastem drożdżowym (jego ulubionym), zawsze się uśmiecha.
Często pytam siebie: czy mogłam postąpić inaczej? Czy można naprawić to, co się naprawdę zepsuło? Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć komuś taki błąd?