U schyłku lata: nowe życie – Historia Marii z Dolnego Śląska

Zawsze myślałam, że najgorsze już za mną. Ale tamtego sierpniowego popołudnia, kiedy wróciłam z pracy do naszego domu w podwrocławskiej wsi, poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. W progu czekał na mnie mąż – Andrzej. Twarz miał czerwoną, oczy podpuchnięte od alkoholu i gniewu. „Gdzie byłaś tyle czasu? Znowu u matki?” – warknął. Zamiast odpowiedzieć, po prostu minęłam go i weszłam do kuchni. Ręce mi drżały, a w gardle czułam gulę.

Mam na imię Maria. Mam 56 lat. Przez 32 lata pracowałam w lokalnej bibliotece – znałam każdego czytelnika, każdą książkę. To była moja przystań, miejsce, gdzie mogłam oddychać pełną piersią. Ale od kilku lat wszystko się zmieniało. Najpierw odeszły dzieci – syn Paweł wyjechał do Poznania, córka Ania do Warszawy. Potem zaczęły się choroby mojej mamy. A Andrzej… Andrzej coraz częściej sięgał po wódkę i coraz rzadziej patrzył mi w oczy.

Jeszcze kilka lat temu byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy swoje rytuały – niedzielne spacery po lesie, wspólne śniadania na tarasie, rozmowy o przyszłości dzieci. Ale kiedy Andrzej przeszedł na wcześniejszą emeryturę z PKP, coś w nim pękło. Przestał wychodzić z domu, całymi dniami siedział przed telewizorem albo spał. Zaczął pić coraz więcej. Najpierw kieliszek do obiadu, potem pół litra wieczorem. Próbowałam z nim rozmawiać:

– Andrzej, może pojedziemy gdzieś razem? Do sanatorium? Nad morze?
– Po co? I tak mnie wszystko boli. Ty tylko byś jeździła i wydawała pieniądze!

Z czasem przestałam pytać.

Moja mama mieszkała sama w sąsiedniej wsi. Ojciec zmarł kilka lat temu na raka płuc. Mama była twarda – całe życie pracowała w PGR-ze, potem prowadziła ogród warzywny i sprzedawała na targu. Ale kiedy zaczęły się problemy z sercem, coraz częściej dzwoniła po mnie:

– Marysiu, przyjedź, bo coś mi słabo…

Jeździłam więc codziennie po pracy – gotowałam jej zupę, sprzątałam, czasem spałam na kanapie, bo bałam się zostawić ją samą.

Andrzej nie rozumiał:
– Po co tam siedzisz? Przecież ona ma sąsiadki! Ja tu sam siedzę jak palec!

Czułam się rozdarta na pół – między obowiązkiem wobec matki a lojalnością wobec męża. Dzieci dzwoniły rzadko – zawsze zabiegane, zawsze zajęte własnym życiem.

Pewnego dnia mama trafiła do szpitala z zawałem. Lekarze powiedzieli mi wprost:
– Pani Maria, jeśli mama wróci do domu, będzie wymagała stałej opieki.

Wróciłam do domu i powiedziałam Andrzejowi:
– Muszę zabrać mamę do nas.
– Zwariowałaś? Ja mam tu obcą babę znosić?
– To moja matka!
– A ja kto? Mąż czy służący?

Wybuchła awantura jakiej jeszcze nie było. Krzyczał tak głośno, że sąsiadka zza płotu przyszła zapytać czy wszystko w porządku. Wtedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie.

Ale nie miałam siły na walkę sądową, nie miałam pieniędzy na adwokata. Po prostu zabrałam mamę do naszego domu i urządziłam jej pokój w dawnej sypialni dzieci.

Przez pół roku żyliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Andrzej przestał ze mną rozmawiać – tylko mruczał coś pod nosem albo trzaskał drzwiami. Mama była coraz słabsza – trzeba ją było karmić, przewijać, podawać leki. Czułam się jak cień samej siebie.

W tym czasie jedynym moim wsparciem były sąsiadki – pani Zosia i pani Renata. Obie wdowy po sześćdziesiątce, pełne energii i życzliwości.

– Marysiu, musisz czasem wyjść z domu! – mówiła pani Zosia.
– Nie mogę zostawić mamy samej.
– To my posiedzimy! Idź chociaż na spacer!

Czasem rzeczywiście wychodziłam na chwilę do lasu albo na targ do miasta. Tam spotykałam dawnych znajomych z biblioteki.

Któregoś dnia spotkałam Elżbietę – moją dawną przyjaciółkę ze szkoły średniej. Była po rozwodzie, mieszkała sama w bloku w Jeleniej Górze.

– Marysia! Jak ty wyglądasz…
– Starzeję się.
– Nie żartuj! Po prostu jesteś zmęczona życiem. Chodź na kawę.

Opowiedziałam jej o wszystkim – o Andrzeju, o mamie, o samotności.
– Wiesz co? – powiedziała Elżbieta – Ja też miałam taki czas. Myślałam nawet o tym, żeby ze sobą skończyć… Ale potem zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Poznałam ludzi, zaczęłam jeździć na wycieczki… Życie jest jedno!

Zazdrościłam jej tej odwagi.

Mama zmarła w listopadzie. Było zimno i szaro. Pogrzeb był skromny – przyszli tylko najbliżsi i kilka sąsiadek. Po wszystkim wróciłam do pustego domu i rozpłakałam się jak dziecko.

Andrzej nawet nie próbował mnie pocieszyć.
– No to masz już spokój – rzucił tylko.

Przez kilka tygodni chodziłam jak zombie – praca-dom-praca-dom. W końcu zadzwoniła Ania:
– Mamo, przyjedź do nas na święta!
– Nie wiem…
– Mamo! Musisz odpocząć!

Pojechałam do Warszawy pierwszy raz od lat. U Ani poznałam jej narzeczonego i jego rodzinę – ludzi otwartych i serdecznych. Zobaczyłam inne życie: rozmowy przy stole bez krzyków, wspólne gotowanie pierogów, śmiech dzieci.

Wróciłam do domu z postanowieniem: muszę coś zmienić.

Zaczęłam odkładać pieniądze z emerytury i dorabiać korepetycjami z polskiego dla dzieci sąsiadów. Zapisałam się na zajęcia jogi w pobliskim domu kultury (choć Andrzej śmiał się ze mnie: „Stara baba będzie się wyginać!”). Poznałam tam ludzi takich jak ja – zmęczonych życiem, ale pragnących czegoś więcej niż tylko czekania na śmierć.

Któregoś dnia Elżbieta zadzwoniła:
– Marysia! Jedziemy z Uniwersytetem Trzeciego Wieku do Krakowa na trzy dni! Jedź z nami!
– Nie mogę… Andrzej…
– On sobie poradzi! Albo niech je obiad u sąsiadki!

Pojechałam pierwszy raz od lat gdzieś sama. W Krakowie poczułam się wolna – zwiedzałyśmy muzea, piłyśmy kawę na Rynku Głównym, śmiałyśmy się jak nastolatki.

Po powrocie Andrzej był obrażony przez tydzień:
– Ty już nie jesteś moją żoną! Tylko latałabyś po świecie!
– Może czasem warto pomyśleć o sobie? – odpowiedziałam spokojnie.

Od tamtej pory coraz częściej wyjeżdżałam na krótkie wycieczki z Elżbietą i nowymi znajomymi z UTW. Zaczęłam pisać pamiętnik i publikować krótkie opowiadania w lokalnej gazecie.

Andrzej próbował mnie zatrzymać szantażem emocjonalnym:
– Jak zachoruję to kto mnie będzie pielęgnował?
– Może wtedy docenisz to co miałeś przez tyle lat?

Dzieci zaczęły częściej dzwonić i odwiedzać mnie z wnukami. Zrozumiałam wtedy jedno: nie mogę żyć tylko dla innych. Muszę też zadbać o siebie.

Dziś siedzę na tarasie naszego domu i patrzę na zachodzące słońce nad polami kukurydzy. Czuję spokój jakiego nie znałam od lat.

Czy można zacząć od nowa mając ponad pięćdziesiąt lat? Czy warto walczyć o siebie nawet wtedy, gdy wszyscy wokół mówią „daj już spokój”? Czekam na wasze historie i opinie…