Tylko on potrafił mnie zrozumieć – historia o miłości, samotności i wyborach, które ranią

Zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi za sobą, usłyszałam trzask talerza o podłogę i krzyk mojej matki: — Znowu wracasz tak późno?! Czy ty w ogóle myślisz o kimś poza sobą?!

Nie odpowiedziałam. Przeszłam przez przedpokój, czując na sobie jej spojrzenie. W kuchni siedział mój ojciec, milczący jak zwykle, z gazetą w ręku. Tylko Borys, mój stary kundel, podniósł łeb i zamachał ogonem. Uklękłam przy nim, wtuliłam twarz w jego ciepłą sierść. Tylko on potrafił mnie zrozumieć.

— Zostaw tego psa! — Matka podeszła bliżej. — On śmierdzi. I znowu naniósł błota do domu.

— Przynajmniej ktoś się tu cieszy, że wróciłam — mruknęłam pod nosem.

— Co powiedziałaś?!

Ojciec odchrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko przewrócił stronę gazety. Wstałam i poszłam do swojego pokoju. Borys podreptał za mną, jak zawsze. Zamknęłam drzwi i usiadłam na łóżku. Wtedy zadzwonił telefon.

— Cześć, Lena — usłyszałam głos mojej młodszej siostry, Julki. — Mama znowu się na ciebie wydziera?

— Jak zwykle. Ale już się przyzwyczaiłam.

— Słuchaj… Tata mówił, że powinnaś się bardziej postarać. Że nie możesz całe życie siedzieć z tym psem i udawać, że świat cię nie dotyczy.

— A co mam robić? Udawać, że wszystko jest w porządku? Że nie czuję się tu jak intruz?

Julka westchnęła.

— Lena… Może po prostu spróbuj z nimi pogadać? Oni się martwią.

— Martwią się o to, co powiedzą sąsiedzi — przerwałam jej ostro. — Nie o mnie.

Rozłączyłam się. Borys położył łeb na moich kolanach. Gładziłam go długo, aż łzy przestały mi płynąć po policzkach.

Tak wyglądało moje życie przez lata. W szkole byłam tą dziwną dziewczyną, która nie chodziła na imprezy, nie miała chłopaka i zawsze wracała do domu prosto po lekcjach. Po maturze poszłam na studia do Warszawy – socjologia, bo wydawało mi się, że może tam znajdę odpowiedzi na pytania o ludzi i ich motywacje. Ale nawet tam czułam się obco.

W akademiku miałam współlokatorkę – Agatę. Była moim przeciwieństwem: głośna, pewna siebie, otoczona wianuszkiem znajomych. Pewnego wieczoru zaprosiła mnie na imprezę.

— Lena, no chodź! Przecież nie możesz całe życie siedzieć z książkami!

— Nie wiem… Nie czuję się dobrze w tłumie.

— To weź Borysa! — zażartowała. — On przynajmniej umie się bawić!

Uśmiechnęłam się blado. Borys był moim jedynym przyjacielem. Zawsze wiedział, kiedy jest mi źle. Kiedy miałam ataki paniki, kładł się przy mnie i liżał po dłoni, aż oddech wracał do normy.

W tamtym okresie poznałam Michała – chłopaka z sąsiedniego pokoju. Był inny niż wszyscy: cichy, zamknięty w sobie, ale miał w sobie coś magnetycznego. Zaczęliśmy rozmawiać na korytarzu, potem spotykać się na kawie.

— Dlaczego zawsze jesteś sama? — zapytał kiedyś.

— Bo tylko Borys mnie rozumie — odpowiedziałam szczerze.

Michał uśmiechnął się smutno.

— Może pozwól komuś innemu spróbować?

Zaryzykowałam. Zaczęliśmy być razem. Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Michał polubił Borysa – czasem nawet bardziej niż mnie. Chodziliśmy razem na spacery po Polu Mokotowskim, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.

Ale im bliżej byliśmy siebie, tym bardziej czułam lęk. Bałam się utraty kontroli nad własnym życiem. Bałam się zaufać komuś tak bardzo jak Borysowi.

Po dwóch latach Michał poprosił mnie o rękę.

— Lena… Chcę być z tobą na zawsze. Ale musisz mi zaufać.

Nie odpowiedziałam od razu. Wróciłam do mieszkania i przytuliłam się do Borysa.

— Co mam zrobić? — szepnęłam mu do ucha. — Jeśli powiem „tak”, będę musiała zostawić część siebie za sobą…

Borys spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczami. Wtedy podjęłam decyzję: spróbuję.

Ślub był skromny – tylko najbliższa rodzina i kilku znajomych ze studiów. Mama płakała ze wzruszenia (albo ulgi), tata nawet się uśmiechnął. Julka była świadkową.

Zamieszkaliśmy z Michałem w małym mieszkaniu na Ochocie. Na początku było dobrze – gotowaliśmy razem obiady, oglądaliśmy filmy, planowaliśmy przyszłość. Ale szybko okazało się, że nasze światy są inne niż myśleliśmy.

Michał chciał dzieci – ja nie byłam pewna. On chciał częściej spotykać się z rodziną – ja wolałam ciszę i spokój z Borysem.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle i usłyszałam rozmowę Michała z jego matką przez telefon:

— Mamo, ja już nie wiem… Ona ciągle tylko z tym psem… Nawet jak próbuję z nią rozmawiać, to ona patrzy na niego zamiast na mnie…

Serce mi pękło. Weszłam do salonu bez słowa i zamknęłam się w łazience. Michał próbował tłumaczyć:

— Lena… Ja cię kocham! Ale czasem czuję się niewidzialny…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Z czasem zaczęliśmy się od siebie oddalać. Michał coraz częściej wychodził ze znajomymi z pracy; ja coraz częściej zostawałam sama z Borysem. Czułam się winna – wiedziałam, że nie potrafię dać mu tego, czego potrzebuje.

Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Borys zaczął kaszleć i miał problemy z oddychaniem. Zawiozłam go do weterynarza – diagnoza była bezlitosna: nowotwór płuc.

Weterynarz spojrzał na mnie ze współczuciem:

— Musi pani być przygotowana… To kwestia tygodni.

Przez kolejne dni nie opuszczałam Borysa ani na chwilę. Michał próbował mnie pocieszać:

— Lena… Może powinnaś porozmawiać z kimś? Może psycholog?

— Nie potrzebuję psychologa! Potrzebuję mojego psa!

Krzyczałam na niego bez powodu; on milczał coraz częściej.

Kiedy Borys odszedł w moich ramionach pewnego marcowego poranka, świat przestał mieć sens. Przez kilka dni nie wychodziłam z łóżka; Michał dzwonił po Julkę i moją matkę – obie przyjechały natychmiast.

Matka usiadła na brzegu łóżka:

— Lena… Ja wiem, że ci ciężko… Ale musisz żyć dalej.

Julka przytuliła mnie mocno:

— On by nie chciał, żebyś tak cierpiała…

Po tygodniu Michał powiedział:

— Lena… Ja już nie mogę tak żyć. Kocham cię, ale nie potrafię być dla ciebie wszystkim…

Nie zatrzymałam go. Wiedziałam, że ma rację.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu – bez Borysa, bez Michała. Przez wiele miesięcy nie potrafiłam znaleźć sensu w niczym. Praca stała się rutyną; kontakty z rodziną ograniczyły się do minimum.

Dopiero po roku zaczęłam powoli wracać do życia. Zaczęłam chodzić na terapię; poznałam ludzi podobnych do mnie – wrażliwych, zamkniętych w sobie, ale gotowych walczyć o siebie.

Czasem odwiedzam schronisko dla zwierząt – pomagam wyprowadzać psy na spacery. Każdy z nich przypomina mi Borysa; każdy daje mi odrobinę ciepła i nadziei.

Dziś wiem jedno: czasem wybieramy samotność nie dlatego, że nie kochamy ludzi – ale dlatego, że boimy się być niezrozumiani. Czy to źle? Czy można mieć pretensje do kogoś za to, że szuka bliskości tam, gdzie ją naprawdę czuje?

A może prawdziwe szczęście to umieć pogodzić oba światy – ludzi i zwierząt – bez poczucia winy? Co wy o tym myślicie?