Trzy budziki o świcie – życie między tramwajem a rodziną

Trzeci budzik wył jak opętany, a ja już od pół godziny gapiłem się w sufit, czując narastający niepokój. Znowu nie spałem. Znowu miałem wrażenie, że coś przegapiam – może dzieciństwo mojej córki, może własne życie. Ale nie było czasu na rozczulanie się. Musiałem wstać, zanim dom się obudzi, zanim żona zacznie narzekać, że znowu nie zjadłem śniadania, zanim usłyszę, że „praca to nie wszystko”.

Mam na imię Przemek. Mam 38 lat i od dziesięciu prowadzę tramwaj linii 9 przez środek Warszawy. Każdy poranek zaczynam od cichej walki z samym sobą: czy dziś dam radę? Czy znowu usłyszę od pasażerów, że jestem chamem, bo nie poczekałem na spóźnioną staruszkę? Czy znowu wrócę do domu i zobaczę w oczach żony ten cień rozczarowania?

– Przemek, serio? Znowu wychodzisz bez śniadania? – usłyszałem za plecami głos Marty, mojej żony. Stała w progu kuchni, w szlafroku, z rozczochranymi włosami i tym spojrzeniem, które mówiło: „Nie mam już siły”.

– Nie mam czasu, Marta. Znowu korki na Grochowskiej. Jak się spóźnię, dyspozytor mnie zabije.

– A ja? Ja cię nie obchodzę? – jej głos był cichy, ale drżał od tłumionych pretensji.

Nie odpowiedziałem. Wziąłem termos z kawą i wyszedłem. Na klatce minąłem sąsiada z psem. Spojrzał na mnie z politowaniem – pewnie myślał, że jestem jednym z tych „wiecznie zmęczonych”.

W tramwaju czułem się jak król swojego świata. Tylko tu nikt ode mnie niczego nie chciał. Tylko tu mogłem być sam ze swoimi myślami. Ale nawet tu nie było łatwo. Ludzie wsiadali i wysiadali jak mrówki – czasem ktoś rzucił „dzień dobry”, częściej jednak słyszałem przekleństwa pod nosem.

Pamiętam ten jeden poranek szczególnie wyraźnie. Było ciemno, padał deszcz ze śniegiem. Na przystanku Dworzec Wileński wsiadła starsza kobieta z wnuczkiem. Tramwaj był pełen, dzieciak płakał, a ona próbowała go uspokoić.

– Proszę pana, czy mógłby pan poczekać chwilę? On się boi tłoku…

Zacisnąłem dłonie na kierownicy.

– Proszę pani, muszę trzymać się rozkładu…

Wiedziałem, że zabrzmiało to chłodno. Ale co miałem zrobić? Jeśli się spóźnię, dostanę naganę. Jeśli poczekam – pasażerowie będą narzekać.

Po pracy wróciłem do domu wykończony. Marta siedziała przy stole z naszą córką Zosią. Miała łzy w oczach.

– Przemek… musimy pogadać.

Zosia spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Tato, czemu nigdy nie jesteś na moich przedstawieniach?

Zatkało mnie. Próbowałem coś powiedzieć – że praca, że zmiany, że muszę zarabiać… Ale widziałem w jej oczach zawód. I w oczach Marty też.

Wieczorem usiedliśmy sami w kuchni.

– Przemek… ja już nie wiem, czy dam radę tak dalej żyć. Ty ciągle jesteś zmęczony albo cię nie ma. Zosia cię potrzebuje. Ja też…

Milczałem długo.

– Marta… ja naprawdę próbuję. Ale jeśli rzucę tę robotę… kto nas utrzyma? Ty wiesz, ile kosztuje życie w Warszawie? Kredyt na mieszkanie, przedszkole…

– Może powinniśmy wyjechać do twojej mamy do Radomia? Tam byłoby taniej…

Poczułem narastającą złość.

– I co? Mam wrócić do Radomia jak nieudacznik? Całe życie słuchałem ojca: „Przemek, ty nigdy niczego nie dokończysz!” Nie chcę być taki jak on!

Marta spuściła głowę.

– Może już jesteś…

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Następnego dnia zadzwoniła mama.

– Synku, czemu tak rzadko dzwonisz? W Radomiu wszyscy pytają o ciebie…

– Mamo, mam dużo pracy. Nie jest łatwo…

– Przemek… pamiętaj, że rodzina jest najważniejsza. Pieniądze przyjdą i pójdą. Ale czasu z dzieckiem już nie odzyskasz.

Po tej rozmowie długo siedziałem w tramwaju po godzinach. Patrzyłem na puste siedzenia i myślałem o tym wszystkim, co przegapiłem: pierwsze kroki Zosi, jej występ w przedszkolu, urodziny Marty…

W pracy coraz częściej łapałem się na tym, że jestem rozkojarzony. Raz prawie przejechałem na czerwonym świetle – uratował mnie kolega z dyspozytorni przez radio.

– Przemek! Co ty wyprawiasz?! Chcesz stracić robotę?

Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Zosia siedziała na dywanie i rysowała rodzinę: mama, ona i… pies. Mnie nie było na obrazku.

Usiadłem obok niej.

– Zosiu… mogę się dołączyć?

Spojrzała na mnie nieufnie.

– A będziesz jutro na moim przedstawieniu?

Przytuliłem ją mocno.

– Obiecuję.

Następnego dnia poprosiłem kolegę o zamianę zmiany. Straciłem premię za punktualność – ale byłem na przedstawieniu Zosi. Patrzyła na mnie ze sceny i uśmiechała się szeroko.

Wieczorem Marta przytuliła mnie mocno.

– Dziękuję…

Nie wiem, czy wszystko naprawię. Nie wiem nawet, czy potrafię być lepszym ojcem i mężem niż mój własny ojciec był dla mnie. Ale wiem jedno: czasem trzeba coś stracić – premię, dumę, wygodę – żeby odzyskać to, co najważniejsze.

Czy naprawdę musimy czekać aż wszystko się zawali, żeby zobaczyć tych, którzy są obok nas? Czy Wy też czasem gubicie się między pracą a domem?