To nie jego dziecko! – krzyczała teściowa. Potem wrócił z pierścionkiem… Zbyt późno
– To nie jego dziecko! – wrzasnęła teściowa, a jej głos odbił się echem po klatce schodowej. Stałam w drzwiach z walizką w jednej ręce i testem ciążowym w drugiej, czując jak świat pod moimi stopami rozstępuje się na pół. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten wieczór zmieni wszystko.
Mam na imię Paulina. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i serce pełne marzeń. Wierzyłam w miłość, w to, że rodzina to schronienie, a prawda zawsze zwycięża. Mieszkałam z Bartkiem – studentem politechniki, który potrafił rozśmieszyć mnie nawet w najgorszy dzień. Wynajmowaliśmy kawalerkę na Ratajach w Poznaniu, gdzie ściany były cienkie jak papier, a sąsiadka z dołu zawsze wiedziała, kiedy się pokłóciliśmy.
Tego dnia wszystko miało być inne. Przygotowałam kolację – jego ulubione naleśniki z serem i malinami, zapaliłam świeczki i czekałam, aż wróci z uczelni. W kieszeni miałam test ciążowy z dwiema kreskami. Drżałam ze strachu i ekscytacji. Kiedy wszedł, uśmiechnął się szeroko.
– Co tak pachnie? – zapytał, zdejmując kurtkę.
– Bartek… muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam niepewnie.
Usiadł naprzeciwko mnie, a ja podałam mu test. Przez chwilę patrzył na niego bez słowa.
– Jesteś w ciąży? – wyszeptał.
– Tak…
Cisza. Potem nagle zerwał się z krzesła.
– To jakiś żart? Paulina, przecież my… przecież ja…
– Bartek, to twoje dziecko – powiedziałam cicho.
Widziałam, jak jego twarz blednie. Zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.
– Nie mogę… Ja nie mogę być ojcem! Jeszcze nie teraz! Moja matka mnie zabije! – krzyknął i wybiegł z mieszkania.
Próbowałam dzwonić przez całą noc. Nie odbierał. Następnego dnia pojechałam do jego domu na Grunwaldzie. Otworzyła mi jego matka – pani Halina, kobieta o ostrych rysach i spojrzeniu, które potrafiło zamrozić krew w żyłach.
– Czego tu szukasz? – zapytała zimno.
– Chciałam porozmawiać z Bartkiem…
– Nie ma go. I lepiej dla ciebie, żebyś więcej tu nie przychodziła. To nie jest jego dziecko! Chcesz tylko wyciągnąć od nas pieniądze! – syknęła i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Stałam na klatce schodowej i płakałam jak dziecko. Wróciłam do pustego mieszkania i przez kolejne dni żyłam jak w amoku. Bartek zniknął. Jego numer przestał istnieć. Zostałam sama – dziewiętnastoletnia dziewczyna z brzuchem i sercem pękniętym na milion kawałków.
Moja mama była wtedy za granicą – sprzątała domy w Niemczech, żebyśmy miały za co żyć po śmierci taty. Zadzwoniłam do niej wieczorem.
– Mamo… jestem w ciąży – wyszeptałam przez łzy.
Po drugiej stronie słyszałam tylko ciszę.
– Paulina… damy radę. Przyjadę jak najszybciej – powiedziała w końcu drżącym głosem.
Ale zanim przyjechała, musiałam nauczyć się żyć sama. Pracowałam na kasie w Biedronce na nocnych zmianach, żeby opłacić czynsz i kupić coś do jedzenia. Często jadłam tylko chleb z masłem i herbatę z cytryną. Brzuch rósł, a ja coraz bardziej bałam się przyszłości.
W szóstym miesiącu ciąży dostałam list polecony od prawnika rodziny Bartka – żądali testów DNA po porodzie i grozili sądem o alimenty „jeśli rzeczywiście dziecko jest Bartka”. To był cios poniżej pasa. Czułam się jak oszustka, choć nigdy nikogo nie zdradziłam.
Urodziłam syna w listopadzie. Nazwałam go Michałek – po moim tacie. Był drobny, ale zdrowy. Kiedy pierwszy raz spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami, wiedziałam już, że dla niego zrobię wszystko.
Mama wróciła na kilka miesięcy, pomogła mi ogarnąć życie z niemowlakiem. Ale potem musiała znów wyjechać – rachunki same się nie zapłacą.
Przez kolejne lata byłam sama. Michałek rósł jak na drożdżach, a ja starałam się być dla niego wszystkim: mamą, tatą, przyjaciółką i opiekunką. Czasem patrzyłam na inne rodziny na placu zabaw i zazdrościłam im tej zwyczajności – wspólnych spacerów, śmiechu ojca niosącego dziecko na barana.
Bartek nigdy się nie odezwał. Jego matka rozpowiadała po rodzinie i znajomych, że „Paulina złapała kogoś innego” i „wrobiła Bartka”. Bolało mnie to bardziej niż samotność.
Minęły cztery lata. Michałek poszedł do przedszkola, ja zaczęłam pracować jako recepcjonistka w małym hotelu pod Poznaniem. Życie powoli zaczynało się układać – miałam swoje rytuały, znajomych z pracy, nawet czasem pozwalałam sobie na kawę w kawiarni.
Aż pewnego dnia zadzwonił domofon.
– Paulina? To ja… Bartek – usłyszałam głos, którego nie słyszałam od lat.
Serce mi stanęło. Otworzyłam drzwi z duszą na ramieniu. Stał przede mną inny człowiek – wychudzony, z siwymi pasmami we włosach, trzymający w dłoni małe pudełeczko.
– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.
Wpuściłam go do środka. Michałek bawił się klockami w pokoju obok.
Bartek usiadł na kanapie i spuścił głowę.
– Przepraszam… za wszystko. Wiem, że to za mało… Ale musisz wiedzieć… miałem wypadek dwa lata temu. Ledwo przeżyłem. Lekarze powiedzieli mi niedawno, że nie będę mógł mieć dzieci…
Zamilkł na chwilę i spojrzał mi prosto w oczy.
– Straciłem wszystko… Narzeczona mnie zostawiła, matka jest chora… I wtedy przypomniałem sobie o tobie… o synu…
Wyciągnął pudełeczko i otworzył je – był tam pierścionek zaręczynowy.
– Chcę być ojcem dla Michała… Chcę być twoim mężem… Naprawić to wszystko…
Patrzyłam na niego długo. Widziałam przed oczami tamten wieczór sprzed lat: jego ucieczkę, krzyk matki, samotne noce przy łóżeczku syna. Przypomniały mi się wszystkie łzy i upokorzenia.
Wstałam powoli i podeszłam do drzwi.
– Bartek… za późno – powiedziałam cicho i otworzyłam drzwi na oścież.
Spojrzał na mnie błagalnie.
– Paulina… proszę…
Pokręciłam głową.
– Michał zasłużył na ojca od początku. Nie teraz, kiedy jesteś sam i nie masz dokąd pójść…
Zamknęłam drzwi za nim bez słowa więcej.
Od tamtej pory próbował jeszcze dzwonić kilka razy – nie odebrałam ani razu. Michałek rośnie szczęśliwy bez ojca u boku; ma babcię przez telefon i mamę przy sobie każdego dnia.
Czasem myślę: czy zrobiłam dobrze? Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że nie ma już nic do stracenia? A może prawdziwa siła to umieć zamknąć drzwi raz na zawsze?
Co Wy byście zrobili na moim miejscu?