Szwagierka uważa, że to na nas spoczywa obowiązek rozpieszczania jej dzieci – historia, która podzieliła rodzinę

— Naprawdę uważasz, że powinniśmy kupić im nowego laptopa? — zapytałam męża, kiedy wrócił z pracy z kolejną listą „potrzeb” od swojej siostry.

Patrzył na mnie bezradnie, jakby sam nie wiedział, jak się z tego wyplątać. — Anka mówiła, że dzieci nie mają na czym robić lekcji online. Wiesz, jak teraz wszystko jest przez internet…

— Ale przecież mają tablet i komputer! — nie wytrzymałam. — Ile jeszcze będziemy spełniać ich zachcianki? Przecież to nie nasza odpowiedzialność!

Tak wyglądał niemal każdy nasz wieczór od kilku lat. Mam na imię Marta i mieszkam z mężem, Pawłem, w niewielkim bloku na warszawskim Ursynowie. Oboje pracujemy, nie zarabiamy kokosów, ale starcza nam na spokojne życie. Przynajmniej do czasu, aż w nasze życie zaczęła coraz mocniej wkraczać Anka — siostra Pawła.

Anka jest samotną matką dwójki dzieci: Kuby (10 lat) i Zosi (7 lat). Jej mąż zostawił ją kilka lat temu, a ona od tamtej pory żyje przekonaniem, że cały świat powinien jej pomagać. Najbardziej my — bo przecież „rodzina to rodzina”.

Na początku rozumiałam jej trudną sytuację. Pomagaliśmy finansowo, zabieraliśmy dzieciaki na lody, do kina, czasem nawet na weekend do nas. Ale z czasem jej oczekiwania rosły. Zamiast dziękować za drobne gesty, zaczęła traktować je jak coś oczywistego. A potem pojawiły się aluzje.

— O, w kinie jest nowa bajka Disneya… Kuba i Zosia tak bardzo by chcieli pójść, ale ja mam tyle pracy…

— Szkoda, że nie mają rowerów jak inne dzieci z klasy…

— Wiesz, Marta, dzieciom przydałby się nowy plecak do szkoły. Te stare już się rozlatują…

Początkowo Paweł łapał te podteksty szybciej niż ja. Zawsze był bardzo związany z siostrą. Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy byli nastolatkami. Paweł czuł się za nią odpowiedzialny. Ale czy to znaczyło, że mamy być sponsorami jej dzieci?

Pewnego dnia Anka zadzwoniła do mnie bezpośrednio:

— Marta, słuchaj… Zosia marzy o lalce Baby Born. Wiesz, tej najnowszej. Może byście jej kupili na Dzień Dziecka? Ja mam tyle wydatków…

— Anka, przecież dopiero co byłaś u nas po pieniądze na buty dla Kuby — odpowiedziałam spokojnie.

— Ale to co innego! To była potrzeba! A teraz chodzi o marzenie dziecka! — niemal krzyczała do słuchawki.

Zaczęłam się dusić w tej relacji. Czułam się jak bankomat i opiekunka na zawołanie. Najgorsze było to, że Paweł nie potrafił powiedzieć „nie”.

— Ona nie ma nikogo poza nami — tłumaczył mi wieczorami. — Poza tym… ja nigdy nie będę miał własnych dzieci.

To bolało. Staraliśmy się o dziecko od kilku lat bez skutku. Każda kolejna prośba Anki przypominała mi o naszej pustce.

Wszystko zmieniło się pewnego marcowego popołudnia. Siedziałam w łazience z testem ciążowym w dłoni i łzami w oczach. Dwie kreski. Nie wierzyłam własnym oczom.

Paweł wrócił do domu i zobaczył mnie zapłakaną.

— Co się stało?! — rzucił się do mnie przestraszony.

— Jestem w ciąży — wyszeptałam.

Najpierw patrzył na mnie jak na ducha, potem zaczął mnie ściskać i płakać razem ze mną.

— To cud! Marta! To cud!

Przez kilka dni żyliśmy jak w bajce. Paweł był innym człowiekiem: szczęśliwy, pełen energii, planował przyszłość naszego dziecka.

Aż do niedzielnego obiadu u Anki.

Przyszliśmy z ciastem i kwiatami. Dzieciaki rzuciły się Pawłowi na szyję.

— Wujku! Zabierzesz nas na trampoliny? — zapytała Zosia.

Anka spojrzała na mnie z wyższością:

— No tak… Teraz to już pewnie nie będziecie mieli czasu dla moich dzieci…

Paweł uśmiechnął się niezręcznie:

— Anka, będziemy mieli własne dziecko… Ale przecież zawsze będziemy rodziną.

Wtedy wybuchła.

— Aha! Czyli teraz moje dzieci są już nieważne?! Bo ty sobie zrobiłeś nowe?! — krzyczała tak głośno, że sąsiedzi musieli wszystko słyszeć.

Dzieci zaczęły płakać. Kuba schował się pod stół.

— Anka, przestań! — próbowałam ją uspokoić.

— Ty się nie wtrącaj! To przez ciebie! Ty zawsze byłaś zazdrosna o moją rodzinę!

Paweł złapał mnie za rękę i wyszliśmy bez słowa.

Następnego dnia pod blokiem czekały na nas dzieci Anki z kartkami: „Wujku, nie zostawiaj nas!” i „Ciociu Marto, dlaczego nas nie kochasz?”.

Serce mi pękało. Wiedziałam jednak, że to nie są ich słowa.

Wieczorem Paweł siedział przy stole z głową w dłoniach.

— Marta… Ja przez lata dawałem się wykorzystywać. Myślałem, że pomagam rodzinie… A ona tylko brała i brała…

Przez kolejne tygodnie Anka rozsyłała po rodzinie wiadomości: że jesteśmy samolubni, że zostawiliśmy jej dzieci bez wsparcia, że Marta „zniszczyła rodzinę”. Nawet jej koleżanki pisały do mnie na Facebooku:

„Jak możesz być taka zimna?”
„Dzieci cierpią przez twoją zazdrość!”
„Paweł był najlepszym wujkiem!”

Nie wytrzymałam i napisałam do Anki wiadomość:

„Anka, rozumiem twoją trudną sytuację. Ale my też mamy prawo do własnego życia i szczęścia. Nie będziemy już spełniać każdej twojej prośby.”

Odpisała natychmiast:
„Zobaczysz jeszcze! Twoje dziecko też kiedyś będzie potrzebowało pomocy!”

Od tamtej pory nasze relacje są chłodne. Paweł czasem spotyka się z Kubą i Zosią na neutralnym gruncie — zabiera ich do parku albo na lody. Ale już nigdy nie pozwoliliśmy sobie wejść na głowę.

Czasem budzę się w nocy i zastanawiam: czy mogłam postąpić inaczej? Czy powinnam była być bardziej wyrozumiała? A może właśnie postawiłam granice tam, gdzie trzeba?

Bo czy naprawdę obowiązek rozpieszczania cudzych dzieci powinien być ważniejszy niż szczęście własnej rodziny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?