Szczęście po czterdziestce: Moje życie po zdradzie, upadku i nowym początku
Wpadłam do mieszkania jak burza, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż obraz z Matką Boską spadł ze ściany. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie początek końca mojego starego życia. „Co ty wyprawiasz?!” – wrzasnęła moja teściowa z kuchni, gdzie smażyła kotlety na niedzielny obiad. Nie odpowiedziałam. Wbiegłam do sypialni i zobaczyłam to, czego żadna kobieta nie powinna widzieć: mój mąż, Andrzej, w objęciach mojej najlepszej przyjaciółki, Iwony. Ich spojrzenia – przerażone, winne – wypaliły mi dziurę w sercu.
– To nie tak jak myślisz! – Andrzej próbował się tłumaczyć, ale jego głos był cichy i żałosny.
– Właśnie tak! – krzyknęłam. – Wyjdźcie oboje. Teraz!
Iwona wybiegła z płaczem, a Andrzej próbował mnie zatrzymać za rękę. Odepchnęłam go z całej siły. Wybiegłam z mieszkania, zostawiając za sobą wszystko: wspólne zdjęcia, ślubną suknię w szafie, nawet obrączkę na nocnym stoliku. Miałam czterdzieści dwa lata i czułam się jak stara, zużyta rzecz.
Nie miałam dokąd pójść. Rodzice nie żyli, a z bratem od lat nie rozmawiałam po awanturze o spadek po babci. Została mi tylko mama Andrzeja – teściowa, która nigdy mnie nie lubiła. Ale przecież nie mogłam tam zostać. Przez pierwsze trzy noce spałam u koleżanki z pracy, Magdy. Siedziałyśmy do późna przy herbacie, a ona powtarzała: „Ola, musisz się pozbierać. Nie możesz dać się złamać przez jakiegoś dupka”.
Łatwo powiedzieć. Przez kolejne tygodnie żyłam jak w amoku. W pracy ledwo się trzymałam – szefowa patrzyła na mnie z litością i dawała mi najprostsze zadania. W domu Magdy czułam się jak intruz. W końcu postanowiłam wynająć pokój u starszej pani na Pradze. Tam zaczęło się moje nowe życie – samotne, ciche i pełne łez.
Wieczorami dzwoniła do mnie córka, Zosia, która studiowała w Krakowie.
– Mamo, wrócisz do taty? – pytała cicho.
– Nie wiem, kochanie. Na razie muszę pomyśleć o sobie.
Zosia była rozdarta między nami. Andrzej próbował ją przeciągnąć na swoją stronę – kupował jej prezenty, wysyłał pieniądze na konto. Ja miałam tylko siebie i swoją dumę.
Pewnego dnia zadzwonił mój brat, Tomek.
– Ola, słyszałem co się stało… Może pogadamy? – jego głos był niepewny.
Nie chciałam rozgrzebywać starych ran, ale zgodziłam się na spotkanie. Usiedliśmy w kawiarni na Nowym Świecie. Tomek długo milczał, aż w końcu powiedział:
– Przepraszam za tamten spadek. Byłem głupi. Jesteś moją siostrą.
Popłakałam się jak dziecko. Po raz pierwszy od lat poczułam, że mam rodzinę.
Ale los nie zamierzał mi odpuścić. Kilka dni później zadzwoniła sąsiadka mojej mamy:
– Ola, twoja mama jest w szpitalu. Zasłabła na klatce schodowej.
Zamarłam. Zerwałam się z pracy i pobiegłam do szpitala na Banacha. Mama leżała blada i słaba.
– Oluńka… dobrze że jesteś…
Lekarz powiedział mi wprost: rak trzustki, stadium zaawansowane. Zostało jej kilka miesięcy życia.
Wróciłam do wynajmowanego pokoju i wyłam w poduszkę całą noc. Następnego dnia spakowałam rzeczy i przeprowadziłam się do mamy. Opiekowałam się nią dzień i noc – myłam ją, karmiłam, czytałam książki na głos. Czasem była złośliwa:
– Po co ci był ten Andrzej? Zawsze mówiłam, że to bawidamek!
Ale potem tuliła mnie jak małą dziewczynkę.
W międzyczasie Andrzej próbował mnie odzyskać:
– Ola, to był błąd… Iwona nic dla mnie nie znaczy…
Nie wierzyłam mu już ani trochę.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Siedziałyśmy z mamą przy stole – dwie kobiety bez rodziny. Zosia nie mogła przyjechać przez sesję egzaminacyjną. Za oknem padał śnieg, a ja czułam się jak najstarsza kobieta świata.
Po śmierci mamy zostałam sama jak palec. Zosia wróciła do Krakowa, Tomek miał swoją rodzinę i swoje sprawy. Pracowałam jako księgowa w małej firmie transportowej – nudna robota za marne pieniądze.
Pewnego dnia szef wezwał mnie do siebie:
– Pani Olu, musimy ciąć koszty…
Zostałam bez pracy.
Przez kilka tygodni żywiłam się makaronem z ketchupem i chlebem z margaryną. Szukałam pracy gdzie popadnie – nawet jako sprzątaczka w hotelu czy kasjerka w Biedronce.
Wtedy zadzwoniła Magda:
– Ola, chodź ze mną na spotkanie absolwentów liceum! Może się rozerwiesz?
Nie miałam ochoty na wspominki i udawanie szczęśliwej. Ale poszłam.
W sali gimnazjum było gwarno i duszno od perfum i wspomnień. Siedziałam przy stole z kieliszkiem wina i patrzyłam na ludzi, którzy kiedyś byli moimi przyjaciółmi.
Wtedy podszedł do mnie mężczyzna o siwych włosach i ciepłych oczach.
– Aleksandra? Poznałbym cię wszędzie! – uśmiechnął się szeroko.
To był Michał – mój dawny kolega z klasy matematyczno-fizycznej, zawsze cichy i trochę nieśmiały.
Rozmawialiśmy całą noc – o życiu, o dzieciach (on miał syna w Norwegii), o tym jak bardzo wszystko się zmieniło.
– Wiesz… też jestem po rozwodzie – powiedział cicho pod koniec wieczoru. – Moja żona zostawiła mnie dla młodszego faceta.
Poczułam dziwną bliskość. Jakbyśmy oboje byli rozbitkami dryfującymi po tym samym morzu samotności.
Zaczęliśmy się spotykać – najpierw na kawę, potem na spacery po Łazienkach. Michał był inny niż Andrzej: spokojny, cierpliwy, nigdy nie podnosił głosu.
Ale życie nie przestawało rzucać mi kłód pod nogi. Zosia wróciła z Krakowa i oznajmiła:
– Mamo… jestem w ciąży.
Zamarłam.
– Kto jest ojcem?
– Bartek… ale on nie chce mieć dziecka…
Znowu poczułam się jakby świat walił mi się na głowę.
Przez kilka tygodni Zosia mieszkała ze mną i Michałem (który okazał się dla niej lepszym ojcem niż Andrzej przez całe życie). Pomagał jej przy mdłościach, gotował rosół i kupował lody o północy.
Andrzej dowiedział się o wszystkim od wspólnej znajomej i przyszedł zrobić awanturę:
– To twoja wina! Rozbiłaś rodzinę! Teraz moja córka jest samotną matką!
Nie wytrzymałam:
– Andrzej! To ty mnie zdradziłeś! To ty rozbiłeś rodzinę! Wyjdź stąd!
Michał stanął w drzwiach:
– Proszę pana, proszę opuścić mieszkanie albo wezwę policję.
Andrzej wyszedł trzaskając drzwiami tak mocno, że znów spadł obraz z Matką Boską (tym razem już mój własny).
Po kilku miesiącach urodził się mój wnuk – Staś. Trzymając go pierwszy raz na rękach poczułam coś dziwnego: wdzięczność za to wszystko co mnie spotkało. Gdyby nie zdrada Andrzeja, gdyby nie śmierć mamy i wszystkie upokorzenia – nie byłoby tego momentu.
Michał poprosił mnie o rękę podczas spaceru nad Wisłą:
– Olu… czy dasz mi jeszcze jedną szansę na szczęście?
Zgodziłam się bez wahania.
Dziś mam pięćdziesiąt lat i wiem jedno: życie potrafi być okrutne i niesprawiedliwe, ale też daje drugą szansę tym, którzy mają odwagę zacząć od nowa.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy gdybym wiedziała co mnie czeka – podjęłabym te same decyzje? Czy warto było przejść przez piekło dla kilku chwil prawdziwego szczęścia? A wy… czy mieliście kiedyś odwagę zacząć wszystko od nowa?