Świeca na wietrze – historia Anny, która przetrwała wszystko

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi i krzyku mojej matki: „Anna, nie wracaj tu więcej, jeśli zamierzasz przynieść nam tylko wstyd!”. Stałam wtedy na korytarzu naszego mieszkania w bloku na warszawskim Bródnie, z walizką w ręku i sercem rozdartym na pół. Miałam dwadzieścia dwa lata, świeżo upieczony dyplom pielęgniarki i głowę pełną marzeń. Ale tej nocy marzenia roztrzaskały się o rzeczywistość.

Mój ojciec, Stanisław, był człowiekiem twardym i nieprzejednanym. Pracował jako majster w Hucie Warszawa, a po pracy lubił wypić z kolegami. Matka, Teresa, całe życie poświęciła rodzinie i domowi. Miałam jeszcze młodszego brata, Pawła, który zawsze stawał po stronie ojca. Tego wieczoru wróciłam do domu późno – byłam na spotkaniu z koleżankami z pracy. W drzwiach czekał już ojciec.

– Gdzie byłaś? – zapytał szorstko.
– Przecież mówiłam, że mam dyżur do późna – skłamałam.
– Nie kłam! Sąsiadka widziała cię pod blokiem z jakimś chłopakiem! – wykrzyczał.

To był Marek. Poznałam go na oddziale ratunkowym. Był lekarzem stażystą, przystojnym, czułym… i niestety z innego świata. Jego rodzina miała znajomości, pieniądze i dom pod Warszawą. Mój ojciec nie znosił takich ludzi – „bananowa młodzież”, mawiał z pogardą.

– Nie chcę cię tu widzieć! – krzyknął ojciec i pchnął mnie w stronę drzwi.
Matka płakała, ale nie stanęła w mojej obronie. Paweł patrzył na mnie z nienawiścią.

Wyszłam. Z walizką i łzami w oczach. Marek przyjął mnie do siebie. Przez kilka miesięcy żyliśmy razem w jego kawalerce na Ochocie. Myślałam, że to początek nowego życia. Ale szybko okazało się, że Marek nie jest tym, za kogo go uważałam.

Pewnego wieczoru wróciłam wcześniej z pracy. Zastałam go w łóżku z inną kobietą – jego byłą narzeczoną. Zamarłam w progu.
– Anna… To nie tak…
– Właśnie tak! – krzyknęłam i wybiegłam na klatkę schodową.

Nie miałam dokąd pójść. Przez kilka dni spałam u koleżanki z pracy, Magdy. To ona namówiła mnie, żebym spróbowała zacząć od nowa gdzieś daleko od Warszawy.

– Znasz kogoś w Bieszczadach? Tam zawsze szukają pielęgniarek – powiedziała pewnego wieczoru.

Zadzwoniłam do szpitala w Ustrzykach Dolnych. Przyjęli mnie od ręki. Spakowałam resztki rzeczy i pojechałam na drugi koniec Polski.

Bieszczady przywitały mnie deszczem i chłodem. Szpital był stary, z odpadającym tynkiem i zapachem lizolu unoszącym się w powietrzu. Dyrektorka oddziału, pani doktor Nowicka, była kobietą surową, ale sprawiedliwą.

– Tu nie ma miejsca na sentymenty – powiedziała pierwszego dnia. – Ludzie umierają szybciej niż gdzie indziej. Jeśli chcesz tu pracować, musisz być silna.

Byłam silna. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Przez pierwsze miesiące żyłam jak cień. Praca – dom – praca. Wynajmowałam pokój u starszej pani Zofii, wdowy po kolejarzu. Była dobra, choć czasem zbyt ciekawska.

– A rodzina? Dzwonią do ciebie? – pytała co wieczór.
– Nie mam rodziny – odpowiadałam krótko.

W szpitalu poznałam Adama – sanitariusza po przejściach. Miał za sobą rozwód i dwoje dzieci, które widywał tylko w weekendy. Zbliżyliśmy się do siebie powoli, ostrożnie. Adam był czuły i opiekuńczy, ale nosił w sobie jakiś smutek.

Pewnego dnia zadzwoniła matka.
– Anna… Twój ojciec miał zawał. Jest w szpitalu na Banacha.

Serce mi zamarło. Pojechałam do Warszawy natychmiast. Ojciec leżał na OIOM-ie, podłączony do aparatury. Matka siedziała przy jego łóżku i płakała cicho.

– Dlaczego przyszłaś? – zapytał ojciec słabym głosem.
– Bo jestem twoją córką…
– Nie mam córki…

Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Wyszłam ze szpitala i długo siedziałam na ławce przed wejściem. Zadzwonił Adam.
– Wróć do domu – powiedział cicho.

Wróciłam do Bieszczadów z poczuciem pustki i żalu. Adam próbował mnie pocieszyć, ale ja zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej.

Po kilku tygodniach okazało się, że jestem w ciąży. Adam był szczęśliwy, ale ja bałam się przyszłości jak nigdy dotąd.

– Damy radę – powtarzał Adam. – Zbudujemy rodzinę od nowa.

Urodziłam córkę – Zosię – w zimowy poranek, kiedy śnieg zasypał całą wieś. Trzymając ją w ramionach, poczułam pierwszy raz od dawna cień nadziei.

Ale życie nie przestawało wystawiać mnie na próbę. Adam stracił pracę po konflikcie z dyrektorką szpitala. Musieliśmy przenieść się do małego mieszkania socjalnego na obrzeżach Ustrzyk. Pieniędzy ledwo starczało na jedzenie i leki dla Zosi, która często chorowała na zapalenie oskrzeli.

Wtedy odezwał się mój brat Paweł.
– Mama jest ciężko chora… Rak trzustki…

Pojechałam do Warszawy po raz kolejny. Matka była cieniem samej siebie. Leżała w łóżku, wychudzona i blada.
– Anna… Wybacz mi…

Płakałyśmy razem przez całą noc. Ojciec nie odezwał się do mnie ani słowem przez cały mój pobyt w domu rodzinnym.

Po śmierci matki Paweł poprosił mnie o pomoc przy opiece nad ojcem.
– Nie dam rady sam…

Zgodziłam się nie dla ojca, ale dla pamięci matki. Przez kilka miesięcy jeździłam co tydzień do Warszawy, gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie, znosiłam milczenie ojca i kąśliwe uwagi brata:
– Myślisz, że jak teraz się pojawiłaś, to wszystko naprawisz?

Czułam się jak intruz we własnym domu.

Ojciec zmarł cicho pewnej nocy zimą. Paweł nie pozwolił mi nawet uczestniczyć w pogrzebie:
– To sprawa rodziny…

Wróciłam do Bieszczadów złamana i samotna. Adam coraz częściej pił, a ja coraz częściej płakałam nocami nad łóżeczkiem Zosi.

Pewnego dnia Adam nie wrócił do domu na noc. Następnego dnia znalazła go policja – zginął w wypadku samochodowym wracając z pracy dorywczej za granicą.

Zostałam sama z dzieckiem i długami Adama.

Przez kolejne lata walczyłam o każdy dzień: pracowałam na dwa etaty jako pielęgniarka i sprzątaczka w szkole podstawowej; Zosia wychowywała się praktycznie sama między szkołą a świetlicą środowiskową.

Czasem myślę o tym wszystkim jak o świecy na wietrze: raz płomień przygasał niemal zupełnie, raz rozbłyskiwał mocniej pod wpływem nadziei czy czyjegoś dobrego słowa…

Dziś Zosia jest już dorosła i studiuje medycynę w Krakowie. Jestem z niej dumna jak nigdy dotąd – choć nasze relacje nie zawsze były łatwe; czasem zarzuca mi brak czułości czy obecności w dzieciństwie.

Ostatnio odwiedził mnie Paweł z własną rodziną – pierwszy raz od lat spojrzeliśmy sobie w oczy bez nienawiści czy żalu. Może czas naprawdę leczy rany?

Patrzę przez okno na bieszczadzkie wzgórza i pytam siebie: czy można nauczyć się ufać światu po tylu zdradach? Czy wybaczenie naprawdę daje wolność? Co wy o tym myślicie?