Światło z Ruczaju – historia, która zmieniła moje życie
Już pierwszego dnia pracy na Ruczaju, kiedy przekroczyłam próg biura, poczułam, że coś tu nie gra. W powietrzu wisiało napięcie, którego nie potrafiłam nazwać. Był środek listopada, deszcz bębnił o szyby, a ja, świeżo po studiach, z duszą na ramieniu zaczynałam nowy rozdział życia jako asystentka kierownika produkcji w dużej firmie budowlanej. Nazywam się Kinga Maj i nigdy nie sądziłam, że zwykła praca biurowa może stać się początkiem takiej burzy.
Wszystko zaczęło się od jednej osoby – Ewy Domańskiej. Ewa była legendą zakładu: energiczna, bezpośrednia, zawsze z pazurem i ironicznym uśmiechem. Miała już ponad pięćdziesiątkę, ale nikt nie odważył się powiedzieć jej tego wprost. Wszyscy mówili na nią „Domańska”, jakby była instytucją. Jej głos przebijał się przez huk maszyn, a jej obecność wywoływała popłoch nawet u najbardziej pewnych siebie majstrów.
Pewnego dnia, kiedy siedziałam przy komputerze i próbowałam ogarnąć stertę papierów, do biura wpadła Ewa. – Kinga! – krzyknęła tak głośno, że aż podskoczyłam. – Gdzie jest ten cholerny raport z wczoraj? Kierownik mnie zaraz zje!
– Już szukam! – odpowiedziałam nerwowo, przeszukując foldery.
– Daj spokój, dziecko. Tu trzeba mieć nerwy ze stali – mruknęła i usiadła naprzeciwko mnie. – Ty tu nowa? Skąd jesteś?
– Z Nowej Huty – odpowiedziałam cicho.
– No to masz twardą skórę. Przydasz się tu – rzuciła i spojrzała na mnie badawczo.
Od tego dnia zaczęłyśmy rozmawiać coraz częściej. Ewa miała w sobie coś magnetycznego – była ostra jak brzytwa, ale pod tą skorupą kryła się kobieta po przejściach. Szybko dowiedziałam się, że jej życie to nie bajka: samotnie wychowywała syna po tym, jak mąż zostawił ją dla młodszej kobiety. Syn, Bartek, pracował gdzieś za granicą i rzadko dzwonił. Ewa udawała, że jej to nie rusza, ale widziałam łzy w jej oczach, gdy myślała, że nikt nie patrzy.
W firmie krążyły plotki o jej romansie z kierownikiem – panem Andrzejem Kaczmarkiem. Andrzej był typowym szefem starej daty: garnitur zawsze idealnie wyprasowany, włosy zaczesane do tyłu, spojrzenie chłodne jak lód. Ale kiedy patrzył na Ewę… coś w nim miękło.
Pewnego popołudnia zostałam dłużej w pracy. Przez uchylone drzwi słyszałam podniesione głosy:
– Andrzej, nie możesz tak po prostu udawać, że nic się nie stało! – krzyczała Ewa.
– Ewa, proszę cię… Nie tutaj! Ktoś może usłyszeć.
– A co mnie to obchodzi? Przez ciebie straciłam wszystko!
Zamarłam. Nie wiedziałam, czy powinnam podsłuchiwać dalej. Ale ciekawość zwyciężyła.
– To nie moja wina! – syknął Andrzej. – Ty sama podjęłaś tę decyzję!
– Bo nie miałam wyjścia! Myślisz, że łatwo było mi oddać własne dziecko?!
Serce mi zamarło. O czym oni mówili?
Następnego dnia Ewa przyszła do pracy blada jak ściana. Próbowałam ją zagadnąć:
– Wszystko w porządku?
Spojrzała na mnie długo i ciężko westchnęła.
– Kinga… czasem życie zmusza cię do rzeczy, których nigdy byś się po sobie nie spodziewała. Pamiętaj o tym.
Nie drążyłam tematu, ale od tej pory zaczęłam patrzeć na nią inaczej.
Kilka tygodni później w firmie wybuchł skandal. Ktoś rozpuścił plotkę, że Andrzej ma nieślubne dziecko – i że to dziecko pracuje… tutaj! Wszyscy zaczęli szeptać po kątach. Atmosfera zrobiła się gęsta jak mgła nad Wisłą.
Wtedy do biura wszedł młody chłopak – przystojny, z niebieskimi oczami i burzą ciemnych włosów. Przedstawił się jako Paweł Domański – syn Ewy.
– Mama mówiła mi o pani – powiedział do mnie z uśmiechem.
– Miło mi cię poznać – odpowiedziałam niepewnie.
Ewa patrzyła na niego z mieszaniną dumy i bólu. Po pracy zaprosiła mnie na kawę do pobliskiej kawiarni.
– Kinga… muszę ci coś powiedzieć – zaczęła drżącym głosem. – Paweł… on nie jest synem mojego męża. Jego ojcem jest Andrzej.
Zatkało mnie.
– Ale… przecież Andrzej ma rodzinę…
– Miał. Odszedł od nich dawno temu. Ale nigdy nie przyznał się do Pawła oficjalnie. Ja przez lata milczałam… dla dobra syna. Teraz wszystko wyszło na jaw i nie wiem, co robić.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. W mojej głowie kłębiły się pytania: czy powinnam komuś powiedzieć? Czy mam prawo oceniać Ewę?
Następnego dnia atmosfera w pracy była jeszcze bardziej napięta. Andrzej wezwał mnie do siebie:
– Kinga… wiem, że już wszystko wiesz. Proszę cię tylko o jedno: nie mieszaj się w to bardziej niż musisz.
– Panie Andrzeju… ja tylko chcę pomóc Ewie.
– Ona sobie poradzi. Zawsze sobie radziła.
Ale tym razem Ewa sobie nie radziła. Zaczęła przychodzić do pracy coraz później, była rozkojarzona i nerwowa. W końcu pewnego dnia wybuchła:
– Mam dosyć! Całe życie poświęciłam dla innych! Najpierw Bartek – ojciec mojego syna zostawił mnie z niczym! Potem Andrzej… obiecywał złote góry! A teraz wszyscy patrzą na mnie jak na dziwadło!
Wybiegła z biura trzaskając drzwiami tak mocno, że aż szyby zadzwoniły.
Wieczorem zadzwonił do mnie Paweł:
– Pani Kingo… mama zamknęła się w domu i nie odbiera telefonu. Boję się o nią.
Pojechałam do Ewy bez zastanowienia. Drzwi otworzyła mi zapuchnięta od płaczu kobieta.
– Po co przyszłaś?
– Bo cię lubię. Bo jesteś dla mnie ważna.
– Nikt nigdy mi tego nie powiedział…
Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole. Ewa opowiedziała mi całą swoją historię: o tym, jak musiała oddać Bartka pod opiekę teściowej na kilka lat, bo sama nie dawała rady; o romansie z Andrzejem i o tym, jak bardzo chciała być kochana; o samotności i walce każdego dnia.
– Wiesz co jest najgorsze? – zapytała cicho. – Że ludzie widzą tylko moją twardość. A ja w środku jestem krucha jak szkło.
Objęłam ją bez słowa.
Kilka dni później Ewa wróciła do pracy. Była inna: spokojniejsza, pogodzona ze sobą.
Andrzej odszedł ze stanowiska – podobno przeniesiono go do innego oddziału firmy poza Krakowem. Paweł został w zakładzie i zaczął układać sobie relacje z matką na nowo.
A ja? Nauczyłam się wtedy czegoś ważnego: każdy nosi swój krzyż i nigdy nie wiemy, ile bólu kryje się za czyimś uśmiechem czy ostrym słowem.
Czasem myślę: ile jeszcze takich historii mijamy codziennie na ulicy? Ile osób wokół nas walczy o zwykłe szczęście? Czy potrafimy ich dostrzec?