Samotność, strach i walka o wnuczkę – historia Marii i Zosi

Znowu usłyszałam trzask drzwi. Zosia wróciła późno, jak zwykle bez słowa. Siedziałam w kuchni, dłonie drżały mi nad kubkiem zimnej herbaty. Przez uchylone drzwi widziałam jej cień – szybki, nerwowy, obcy. – Zosia! – zawołałam, próbując ukryć drżenie głosu. – Możesz na chwilę? – Nie mam czasu – rzuciła przez ramię, nie patrząc na mnie. Zniknęła w swoim pokoju, zatrzaskując drzwi tak mocno, że aż podskoczyłam.

Mam na imię Maria. Mam 68 lat i od ośmiu lat wychowuję wnuczkę sama. Jej matka, moja córka Kinga, wyjechała do Niemiec „za chlebem”, a ojciec Zosi, Adam, zniknął zaraz po narodzinach dziecka. Kinga dzwoni raz na miesiąc, czasem wyśle sto euro na święta. Ale to ja odrabiam z Zosią lekcje, ja gotuję jej zupę, ja czekam wieczorami, gdy nie wraca do domu.

Kiedyś była moją radością. Mała dziewczynka z warkoczykami, która tuliła się do mnie i pytała: „Babciu, a opowiesz mi bajkę?” Teraz patrzę na nią i widzę kogoś zupełnie innego – zbuntowaną nastolatkę z czarnymi paznokciami i słuchawkami w uszach. Czasem mam wrażenie, że już jej nie znam.

Wszystko zaczęło się psuć dwa lata temu. Zosia zaczęła wagarować. Najpierw raz czy dwa w miesiącu – tłumaczyła się bólem brzucha albo złym samopoczuciem. Potem nauczycielka zadzwoniła do mnie: – Pani Mario, Zosia nie była dziś na matematyce ani na polskim. Czy coś się stało? – Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zosia wróciła do domu jak gdyby nigdy nic. – Byłam u koleżanki, musiałam jej pomóc – rzuciła beznamiętnie.

Próbowałam rozmawiać. – Zosiu, martwię się o ciebie. Szkoła jest ważna…
– Babciu, przestań! Ty nic nie rozumiesz! – krzyknęła i wybiegła z domu.

Zaczęły się kłótnie. Coraz częściej słyszałam trzask drzwi i ciszę, która bolała bardziej niż krzyk. Sąsiadka, pani Halina, próbowała mnie pocieszać: – Maria, ona dorasta. Wszystkie dzieci teraz takie są… Ale ja widziałam więcej. Widziałam papierosy w jej plecaku, czułam alkohol w oddechu po powrocie z imprezy.

Pewnego wieczoru zadzwonił domofon. Policja. – Czy pani jest opiekunem Zofii Kowalczyk? – Tak…
– Proszę przyjechać na komisariat. Pani wnuczka została zatrzymana za udział w bójce pod galerią handlową.

Serce mi stanęło. Pojechałam tam natychmiast. Zosia siedziała na ławce, skulona, zapłakana. Policjant spojrzał na mnie surowo: – To nie pierwszy raz, pani Mario. Jeśli sytuacja się powtórzy, będziemy musieli powiadomić sąd rodzinny.

Wróciłyśmy do domu w milczeniu. Chciałam ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
– Nienawidzę cię! – wykrzyczała nagle. – Gdyby mama tu była…
– Ale jej nie ma! – odpowiedziałam ostrzej niż chciałam.

Zamknęła się w pokoju na dwa dni. Nie jadła, nie wychodziła nawet do łazienki. Ja siedziałam pod drzwiami i płakałam cicho, żeby nie słyszała.

Następnego dnia zadzwoniłam do Kingi.
– Kinga, musisz wrócić! Ja już nie daję rady…
– Mamo, przecież wiesz, że nie mogę! Pracuję tu po 12 godzin dziennie! Jak wrócę do Polski, to co? Będziemy głodować? Ty sobie radzisz lepiej niż myślisz…
– Ale Zosia… ona się stacza…
– Przesadzasz! To tylko bunt nastolatki!

Rozłączyła się pierwsza.

Zaczęłam szukać pomocy u psychologa szkolnego. Pani Aneta była miła, ale bezradna:
– Pani Mario, Zosia potrzebuje stabilizacji i autorytetu rodzica…
– Ale ja jestem tylko babcią…
– Wiem… Może warto pomyśleć o rodzinie zastępczej?

To słowo uderzyło mnie jak policzek.

Wróciłam do domu i długo patrzyłam na zdjęcie mojego męża Staszka. Umarł pięć lat temu na raka płuc. Byłby lepszym opiekunem niż ja – miał cierpliwość i siłę. Ja mam tylko zmęczenie i strach.

Zosia coraz częściej znikała na całe noce. Raz znalazłam ją nad ranem na klatce schodowej – spała skulona pod drzwiami sąsiadów.
– Co ty wyprawiasz?!
– Nie twoja sprawa!

Pewnego dnia przyszło pismo z sądu rodzinnego: wezwanie na rozprawę w sprawie zaniedbania obowiązków opiekuńczych wobec Zofii Kowalczyk.

Zadrżały mi ręce tak bardzo, że nie mogłam utrzymać koperty.

Na rozprawie sędzia spojrzał na mnie surowo:
– Pani Mario, czy jest pani w stanie zapewnić wnuczce właściwą opiekę?
– Robię wszystko co mogę…
– Czy ma pani wsparcie rodziny?
– Córka pracuje za granicą…
– A ojciec dziecka?
– Nie mamy z nim kontaktu od lat.

Sędzia westchnął ciężko:
– Jeśli sytuacja się nie poprawi, będziemy musieli rozważyć umieszczenie dziecka w placówce opiekuńczej.

Po powrocie do domu usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko.

Zosia weszła do pokoju bez pukania:
– Babciu…
Spojrzałam na nią przez łzy.
– Co się stało?
– Przepraszam… Nie chcę iść do domu dziecka…
Przytuliłam ją mocno.
– Ja też tego nie chcę… Ale musisz mi pomóc…

Od tego dnia próbowałyśmy razem walczyć o normalność. Zapisałam ją na terapię grupową dla młodzieży. Chodziłyśmy razem na spacery nad Wisłę – czasem milcząc godzinami, czasem rozmawiając o wszystkim i niczym.

Ale życie nie przestawało rzucać nam kłód pod nogi. Moja emerytura ledwo starczała na rachunki i jedzenie. Zosia potrzebowała nowych butów do szkoły – nie miałam pieniędzy nawet na używane z OLX-a.

Pewnego dnia zadzwoniła Kinga:
– Mamo, dostałam awans! Może za pół roku wrócę do Polski!
Poczułam ulgę i gniew jednocześnie:
– Za pół roku?! A co mam zrobić teraz?!
– Wytrzymaj jeszcze trochę…

W tym samym tygodniu Zosia wróciła do domu pobita.
– Kto ci to zrobił?!
Milczała długo.
– Chłopaki spod bloku… bo nie chciałam dać im pieniędzy…
Zgłosiłam sprawę na policję, ale usłyszałam tylko:
– Bez świadków nic nie zrobimy.

Czułam się coraz bardziej bezradna.

W szkole sytuacja się pogarszała. Wychowawczyni zaprosiła mnie na rozmowę:
– Pani Mario, jeśli Zosia nie poprawi frekwencji i ocen, grozi jej powtarzanie klasy…
Wróciłam do domu załamana.

Wieczorem usiadłyśmy razem przy stole.
– Zosiu… Ja już naprawdę nie wiem co robić…
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach:
– Babciu… ja też nie wiem…
Objęłyśmy się mocno i płakałyśmy razem długo.

Czasem myślę o tym wszystkim nocami: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć o prawa rodzicielskie? Czy powinnam była zmusić Kingę do powrotu?

Dziś Zosia ma 15 lat i powoli zaczyna się zmieniać. Nadal jest trudna, ale coraz częściej przychodzi do mnie po radę albo po prostu posiedzieć razem w ciszy. Nadal boję się każdego listu ze szkoły czy sądu. Nadal drżę o jej przyszłość.

Ale wiem jedno: kocham ją ponad wszystko i nigdy jej nie zostawię.

Czy to wystarczy? Czy miłość babci może uratować dziecko przed światem pełnym pułapek? Co wy byście zrobili na moim miejscu?