Odeszłam, bo nie chciałam już być tylko opiekunką. Cena wolności po latach poświęcenia
– Mamo, jak możesz nam to robić?! – krzyczała przez telefon moja córka, a ja stałam na peronie dworca w Toruniu, ściskając w dłoni bilet do Krakowa. Drżały mi palce, a w gardle czułam gulę, jakby ktoś wsadził mi tam kamień. Wokół mnie tłum ludzi, gwar, zapach kawy i spalin, a ja czułam się jakby świat się zatrzymał.
– To nie jest przeciwko wam, Marto. Muszę… muszę spróbować żyć dla siebie – odpowiedziałam cicho, choć wiedziałam, że ona nie zrozumie.
Mam na imię Elżbieta. Przez czterdzieści lat byłam żoną, matką, córką, opiekunką. Zawsze dla kogoś. Dla męża – Zbyszka, który po ślubie uznał, że dom to moja domena. Dla dzieci – Marty i Pawła, którzy nawet jako dorośli wracali do mnie z każdym problemem. Dla mojej matki – schorowanej i wymagającej uwagi do ostatnich dni jej życia. Nawet dla wnuków, które kocham nad życie, ale które traktowały mnie jak dyżurną nianię na każde wezwanie.
Gdy przeszłam na emeryturę, myślałam naiwnie, że wreszcie odpocznę. Ale wtedy zaczęło się prawdziwe szaleństwo. „Mamo, odbierzesz Antosia z przedszkola?”, „Mamo, możesz zrobić zakupy?”, „Mamo, Zbyszek znowu nie umył naczyń!” – te słowa słyszałam codziennie. Mój mąż, odkąd przeszedł na wcześniejszą emeryturę po wypadku w pracy, całymi dniami siedział przed telewizorem albo grzebał w garażu. Wszystko było na mojej głowie.
Pewnego dnia obudziłam się i poczułam… pustkę. Nie miałam już siły się uśmiechać. W lustrze widziałam zmęczoną kobietę z siwymi włosami i oczami bez blasku. Zawsze powtarzałam sobie: „Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko dzieci staną na nogi”. Ale dzieci już dawno były dorosłe. A ja? Ja byłam nikim poza ich opiekunką.
Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam walizkę – tylko najpotrzebniejsze rzeczy: kilka ubrań, książkę Tokarczuk, notes i zdjęcie z młodości, na którym uśmiecham się szeroko nad Wisłą. Napisałam list do Zbyszka:
„Zbyszek,
Nie odchodzę od ciebie z nienawiści. Odchodzę dla siebie. Muszę przypomnieć sobie, kim jestem. Nie wiem kiedy wrócę.
Ela”
Nie miałam planu. Wiedziałam tylko tyle: muszę wyjechać. Kupiłam bilet do Krakowa – miasta, które zawsze chciałam zobaczyć na spokojnie, nie tylko w biegu za wycieczką szkolną czy z rodziną.
Telefon dzwonił bez przerwy. Najpierw Marta – płaczliwa i rozżalona. Potem Paweł – z wyrzutem: – Mamo, tata sobie nie poradzi! Przecież on nawet nie wie, gdzie są garnki!
– To się nauczy – odpowiedziałam twardo.
W pociągu patrzyłam przez okno na przesuwające się pola i lasy. Czułam ulgę i strach jednocześnie. Bałam się tej wolności – czy nie jestem za stara na takie szaleństwa?
W Krakowie wynajęłam pokój u starszej pani – pani Jadwigi. Była wdową po profesorze AGH, energiczna i pełna życia mimo osiemdziesiątki na karku.
– Pani Elżbieto, życie jest za krótkie na poświęcanie się innym bez końca – powiedziała mi pierwszego wieczoru przy herbacie z malinami.
Przez pierwsze dni chodziłam po mieście jak turystka: Wawel, Kazimierz, Planty… Ale wieczorami płakałam w poduszkę ze strachu i tęsknoty za wnukami.
Po tygodniu zadzwonił Zbyszek.
– Ela… wróć. Nie umiem bez ciebie żyć – powiedział cicho.
– Zbyszek… przez czterdzieści lat nie zapytałeś mnie ani razu, czego ja chcę – odpowiedziałam drżącym głosem.
– Myślałem… że jesteś szczęśliwa.
– Bo nigdy nie pytałeś.
Rozłączył się bez słowa.
Następnego dnia zadzwoniła Marta:
– Mamo… tata jest nie do życia. Paweł się obraził i nie chce rozmawiać z nikim. A ja… ja nie wiem już co robić!
– Może czas nauczyć się radzić sobie samemu? – zapytałam spokojnie.
Wiedziałam jednak, że rodzina się wali. Czułam się winna i wolna jednocześnie.
Pani Jadwiga zaprosiła mnie na spotkanie Klubu Seniora. Poszłam niechętnie – bałam się nowych ludzi. Ale tam poznałam Mariannę i Halinę – kobiety po przejściach jak ja. Rozmawiałyśmy o życiu, o marzeniach z młodości.
– Ja zawsze chciałam malować – powiedziała Marianna.
– A ja śpiewać w chórze – dodała Halina.
– A ja… chciałam po prostu być sobą – wyszeptałam.
Zaczęłyśmy razem chodzić na zajęcia plastyczne i śpiewać w chórze seniorów przy kościele św. Katarzyny.
Po miesiącu dostałam list od wnuczki Zosi:
„Babciu,
Tata jest smutny bez Ciebie. Mama krzyczy na wszystkich. Ja tęsknię za Twoimi naleśnikami i bajkami na dobranoc. Czy wrócisz?”
Płakałam długo nad tym listem. Chciałam wrócić… ale wiedziałam już, że jeśli wrócę teraz – wszystko będzie jak dawniej.
Zadzwoniłam do Marty:
– Przyjedź do mnie z Zosią na weekend.
– Do Krakowa?!
– Tak. Pokażę wam moje nowe życie.
Przyjechały. Marta była spięta i obrażona przez pół dnia, ale wieczorem przy herbacie zaczęła płakać:
– Mamo… ja też czasem mam ochotę uciec od wszystkiego…
– To czemu tego nie robisz?
– Bo boję się zostać sama…
– Ja też się bałam – przyznałam szczerze.
Zosia była zachwycona moim pokojem pełnym farb i nutek na pianinie pani Jadwigi.
Po powrocie córka zadzwoniła:
– Mamo… chyba rozumiem czemu to zrobiłaś.
Zbyszek przysłał mi SMS-a: „Nauczyłem się gotować rosół. Chyba pierwszy raz w życiu jestem z siebie dumny”.
Minęły trzy miesiące mojego nowego życia. Czasem czuję się samotna – szczególnie wieczorami albo gdy widzę starsze pary trzymające się za ręce na Plantach. Ale pierwszy raz od lat czuję się sobą.
Czasem pytam siebie: czy miałam prawo zostawić rodzinę dla własnej wolności? Czy egoizm matki jest gorszy niż jej powolne umieranie w środku? Może każda kobieta powinna choć raz w życiu zapytać siebie: czego JA chcę? Co wy o tym myślicie?