Odeszła od nas, nie wiedząc, że los się odmieni: Historia rodziny Nowaków
Drzwi trzasnęły tak głośno, że echo odbiło się od ścian naszego mieszkania na warszawskim Bródnie. Stałem w przedpokoju z dwiema małymi dziewczynkami przy nogach, a moja żona, Marta, zniknęła za rogiem klatki schodowej. Nie zostawiła nawet kartki. Tylko cisza – taka, która boli bardziej niż najgorsze słowa.
Miałem wtedy trzydzieści pięć lat i byłem przekonany, że życie już mnie nie zaskoczy. Marta była moją pierwszą miłością, poznaliśmy się na studiach na Politechnice Warszawskiej. Była piękna, ambitna i zawsze powtarzała, że nie chce skończyć jak jej matka – zmęczona życiem kobieta z małego miasteczka pod Radomiem. Ale kiedy na świat przyszły nasze bliźniaczki, Lena i Zuzia, coś w niej pękło. Coraz częściej znikała wieczorami, wracała późno, a ja zostawałem z dziewczynkami sam. Aż w końcu pewnego dnia po prostu odeszła.
Nie miałem pojęcia, jak być ojcem i matką jednocześnie. Pracowałem jako informatyk w niewielkiej firmie na Mokotowie, zarabiałem ledwo tyle, by starczyło na czynsz i jedzenie. Dziewczynki miały wtedy cztery lata – dwie drobne istotki z wielkimi oczami i pytaniami, na które nie umiałem odpowiedzieć.
– Tato, kiedy mama wróci? – pytała Lena każdego wieczoru.
– Nie wiem, kochanie – odpowiadałem, ściskając ją mocno. – Ale masz mnie i Zuzię. I zawsze będziemy razem.
Rodzina Marty odwróciła się od nas całkowicie. Jej matka zadzwoniła tylko raz:
– Krzysztofie, Marta jest dorosła. Musisz sobie radzić sam.
Moja matka próbowała pomagać, ale sama była po udarze i ledwo chodziła. Brat mieszkał w Irlandii i miał własne życie. Zostałem sam z dwoma dziewczynkami i poczuciem winy, które dławiło mnie każdego dnia.
Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak w transie. Praca, przedszkole, szybkie zakupy w Biedronce, wieczorne bajki i płacz do poduszki. Dziewczynki tęskniły za matką – rysowały ją na kartkach, rozmawiały z jej zdjęciem. Ja próbowałem być silny, ale nocami łkałem w łazience, żeby nie słyszały.
Pewnego dnia dostałem list polecony. Otworzyłem go drżącymi rękami – to był pozew rozwodowy. Marta nie chciała alimentów ani kontaktu z dziećmi. Po prostu chciała zniknąć.
Zacząłem nienawidzić jej za to wszystko. Za to, że zostawiła nas bez słowa wyjaśnienia. Za to, że musiałem tłumaczyć córkom jej nieobecność. Za to, że musiałem żebrać o wolne w pracy, gdy dziewczynki były chore.
Ale życie potrafi być przewrotne.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie dawny kolega ze studiów – Tomek.
– Krzysiek, słuchaj… Wiesz, że moja firma dostała duży kontrakt? Szukamy kogoś do projektu informatycznego dla dużego banku. Potrzebuję kogoś zaufanego.
Nie wierzyłem własnemu szczęściu. Praca była trudna i wymagała wielu nadgodzin, ale płaca była trzy razy wyższa niż dotychczasowa. Zatrudniłem opiekunkę – panią Halinę, emerytowaną nauczycielkę z sąsiedztwa. Dziewczynki ją pokochały.
Z czasem zaczęło nam się układać. Lena i Zuzia poszły do szkoły muzycznej – miały talent do gry na skrzypcach. Ja awansowałem na kierownika projektu. Po dwóch latach kupiłem mieszkanie na kredyt na Żoliborzu.
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć.
Pewnego dnia odebrałem telefon od nieznanego numeru.
– Krzysztof? Tu Marta…
Zamarłem.
– Czego chcesz?
– Chciałam tylko wiedzieć… jak dziewczynki? – jej głos był cichy, jakby bała się własnych słów.
– Mają się dobrze. Mają mnie i siebie nawzajem – odpowiedziałem chłodno.
– Czy… mogłabym je zobaczyć?
– Po tylu latach? – wybuchnąłem. – Kiedy były chore, nie było cię! Kiedy płakały po nocach…
– Wiem… Przepraszam…
Rozłączyłem się bez słowa.
Wieczorem Lena przyszła do mnie z pytaniem:
– Tato… czy mama jeszcze nas kocha?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Minęło kilka miesięcy. Dziewczynki rosły jak na drożdżach – były coraz bardziej samodzielne i coraz rzadziej pytały o matkę. Ja zacząłem spotykać się z Magdą – koleżanką z pracy. Była ciepła i cierpliwa wobec moich córek. Po raz pierwszy od lat poczułem się szczęśliwy.
A potem wydarzyło się coś niewiarygodnego.
Firma Tomka została wykupiona przez zagraniczny fundusz inwestycyjny. Każdy z kluczowych pracowników dostał udziały – ja również. W ciągu kilku miesięcy ich wartość wzrosła dziesięciokrotnie. Nagle stałem się milionerem – a potem miliarderem, gdy fundusz sprzedał firmę dalej.
Nie wiedziałem, co zrobić z tym bogactwem. Kupiłem dom pod Warszawą z wielkim ogrodem dla dziewczynek. Założyłem fundację wspierającą samotnych ojców i dzieci porzucone przez matki.
Wtedy Marta pojawiła się ponownie.
Przyszła pod dom w deszczowy wieczór. Stała pod furtką przemoczona do suchej nitki.
– Krzysztof… Proszę… Pozwól mi zobaczyć córki…
Wyszedłem przed dom i spojrzałem jej prosto w oczy.
– Dlaczego teraz? Bo dowiedziałaś się o pieniądzach?
– Nie! Przysięgam… Nie wiedziałam…
– To po co przyszłaś?
Zaczęła płakać.
– Straciłam wszystko… Facet mnie zostawił… Nie mam gdzie mieszkać… Chciałam tylko zobaczyć dziewczynki…
Wpuściłem ją do środka tylko dlatego, że dziewczynki były już nastolatkami i miały prawo same zdecydować.
Lena spojrzała na nią chłodno:
– Mama? Teraz sobie o nas przypomniałaś?
Zuzia milczała przez długą chwilę:
– Nie potrzebujemy cię już – powiedziała cicho. – Ale możesz zostać na noc w gościnnym pokoju.
Marta została kilka dni. Próbowała odbudować relację z córkami, ale one były już inne – silniejsze, niezależne. Ja patrzyłem na nią bez żalu, ale też bez współczucia.
Któregoś wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
– Krzysztofie… Przepraszam za wszystko…
– To już nie ma znaczenia – odpowiedziałem spokojnie. – Dziewczynki są szczęśliwe bez ciebie. Ja też znalazłem swoje miejsce w życiu.
Marta spuściła głowę:
– Czy mogłabym zostać tu dłużej?
Lena spojrzała na mnie pytająco:
– Tato?
Westchnąłem ciężko:
– To wasz dom tak samo jak mój… Ale decyzja należy do was.
Dziewczynki spojrzały na siebie i skinęły głowami:
– Możesz zostać… Ale nie oczekuj od nas miłości od razu – powiedziała Lena stanowczo.
Marta została jeszcze kilka tygodni. Pomagała w domu, gotowała obiady i próbowała być matką po latach nieobecności. Ale relacja była chłodna – nie da się nadrobić straconych lat jednym gestem czy słowem „przepraszam”.
W końcu wyjechała do swojej matki pod Radomiem. Zostawiła nam list:
„Dziękuję za drugą szansę. Wiem, że nigdy nie będę mogła cofnąć czasu ani naprawić wszystkiego. Ale będę próbować żyć lepiej – dla siebie i dla was.”
Dziś Lena i Zuzia studiują za granicą – jedna medycynę w Berlinie, druga architekturę w Barcelonie. Ja prowadzę fundację i jestem szczęśliwy z Magdą u boku.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć komuś taką zdradę? Czy można odbudować rodzinę po tylu ranach? A może najważniejsze jest to, by nauczyć się żyć dalej mimo wszystkiego?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?