Nie wracaj, synu…
— Nie wracaj, synu… — te słowa wypowiedział mój ojciec, patrząc na mnie z takim chłodem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem w jego oczach. Stałem na progu rodzinnego domu w podlaskiej wsi, z walizką w ręku i sercem bijącym jak oszalałe. Za mną szumiały jesienne brzozy, a wiatr niósł zapach mokrej ziemi i dymu z ogniska. Przez chwilę miałem wrażenie, że czas się zatrzymał — że zaraz usłyszę śmiech mamy z kuchni i szczekanie naszego starego psa, Borysa. Ale zamiast tego była tylko cisza i ten jeden, rozdzierający głos.
Mam na imię Szymon. Mam trzydzieści sześć lat i wracam tu po raz pierwszy od dziesięciu lat. Przez ten czas zdążyłem się ożenić, rozwieść, stracić pracę i przyjaciół. Kiedyś byłem dumnym studentem prawa na Uniwersytecie Warszawskim, a potem — przez chwilę — obiecującym adwokatem. Dziś jestem nikim. Wróciłem, bo nie miałem już dokąd pójść.
— Tato… — zacząłem niepewnie, ale on tylko odwrócił wzrok i splunął pod nogi.
— Po co tu przyjechałeś? — zapytała matka, wychylając się zza drzwi. Jej twarz była zmęczona, a oczy czerwone od płaczu. — Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.
— Nie mam gdzie się podziać — wyszeptałem. — Wszystko straciłem.
Ojciec prychnął.
— Sam sobie jesteś winien. Zawsze wiedziałeś lepiej. Warszawa cię zepsuła.
Próbowałem tłumaczyć, że życie w stolicy nie jest takie łatwe, że praca w kancelarii to nie bajka, a żona… Żona zostawiła mnie dla innego. Ale oni nie chcieli słuchać. Matka podała mi talerz zupy i usiadła naprzeciwko przy kuchennym stole.
— Szymon, co się z tobą stało? — zapytała cicho. — Gdzie jest ten chłopak, który marzył o wielkim świecie?
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Zamiast tego patrzyłem na stare zdjęcia wiszące nad kredensem: ja z bratem Pawłem na rowerach, ja z mamą na łące pełnej maków…
Wieczorem przyszedł Paweł. Młodszy ode mnie o dwa lata, zawsze był oczkiem w głowie rodziców. Został na wsi, ożenił się z Anką z sąsiedztwa, mają dwójkę dzieci i gospodarstwo po dziadkach.
— No proszę, wielki pan mecenas wrócił — zakpił na powitanie. — Skończyły się pieniążki?
— Daj spokój — mruknąłem.
— Nie tak łatwo wrócić do korzeni, co? — Paweł był wyraźnie rozbawiony moją sytuacją. — My tu orzemy pole, a ty…
— Paweł! — przerwała mu matka. — To twój brat!
Ale on tylko wzruszył ramionami i wyszedł na podwórko.
Zostałem sam z ojcem przy stole. Przez chwilę milczeliśmy.
— Szymon — odezwał się w końcu. — Tu nie ma miejsca dla takich jak ty. Tu się pracuje od świtu do nocy. Nie będziesz siedział całymi dniami i patrzył w sufit.
— Chcę pomóc… — zacząłem niepewnie.
— Pomóc? Ty? — zaśmiał się gorzko. — Ty nawet widły trzymać nie umiesz.
Nazajutrz obudził mnie hałas za oknem. Ojciec z Pawłem ładowali drewno na przyczepę. Wyszedłem do nich w starym swetrze ojca.
— Co tak stoisz? Do roboty! — krzyknął ojciec.
Próbowałem pomóc, ale ręce miałem miękkie jak u dziecka. Po godzinie miałem odciski i krwawiące dłonie. Paweł patrzył na mnie z politowaniem.
— W mieście to pewnie kawkę piłeś i plotkowałeś z kolegami?
Zacisnąłem zęby i pracowałem dalej. Wieczorem padłem na łóżko wykończony.
Przez kolejne dni próbowałem odnaleźć się w tym świecie: karmiłem kury, zbierałem ziemniaki, pomagałem przy remoncie stodoły. Ale czułem się jak intruz. Ludzie ze wsi patrzyli na mnie podejrzliwie.
Pewnego dnia spotkałem Martę — moją dawną miłość ze szkoły średniej. Była teraz nauczycielką w miejscowej podstawówce, samotnie wychowywała syna.
— Szymon? To naprawdę ty? — zapytała z niedowierzaniem.
— Tak… Wróciłem na stare śmieci.
— Słyszałam… Przykro mi z powodu twojego rozwodu.
Rozmawialiśmy długo. Opowiedziała mi o swoim życiu, o problemach z byłym mężem alkoholikiem, o tym jak ciężko być samotną matką na wsi.
— Tu każdy każdego zna i ocenia — westchnęła. — Ale czasem lepiej być samemu niż żyć w kłamstwie.
Zaczęliśmy się spotykać częściej: na spacerach po lesie, przy kawie w jej kuchni. Z jej synem Michałem szybko złapaliśmy kontakt. Przez chwilę poczułem się potrzebny.
Ale rodzina nie była zachwycona moją nową znajomością.
— Marta? Ta rozwódka? — prychnął ojciec. — Lepiej byś sobie znalazł porządną dziewczynę!
Matka próbowała łagodzić sytuację:
— Szymon potrzebuje kogoś bliskiego…
Ale Paweł był bezlitosny:
— Jeszcze nam tu dzieciaka podrzuci! Lepiej pilnuj swojego nosa!
Czułem się coraz bardziej osaczony. Każdy dzień był walką o akceptację i szacunek. Próbowałem udowodnić wszystkim, że potrafię ciężko pracować, że nie jestem już tym samym chłopakiem co kiedyś.
Pewnego wieczoru doszło do awantury przy stole.
— Dość tego! — krzyknął ojciec. — Nie będziesz tu siedział za darmo! Albo bierzesz się do roboty jak wszyscy, albo wynoś się!
Wstałem od stołu i spojrzałem mu prosto w oczy.
— Całe życie próbowałem was zadowolić! Studiowałem to, co chcieliście! Pracowałem ponad siły! A kiedy upadłem… nikt nie podał mi ręki!
Matka rozpłakała się cicho.
— Szymon…
Ale ja już nie słuchałem. Wyszedłem na dwór i usiadłem na ławce pod starą lipą. Marta przyszła po chwili i usiadła obok mnie.
— Nie musisz im nic udowadniać — powiedziała cicho. — Jesteś wystarczający taki, jaki jesteś.
Spojrzałem na nią ze łzami w oczach.
— Ale ja sam siebie nie poznaję…
Przez kolejne tygodnie próbowałem znaleźć pracę w okolicy: zgłaszałem się do sklepu spożywczego, do gminy jako pomoc administracyjna, nawet do szkoły jako woźny. Nigdzie mnie nie chcieli.
W końcu Marta zaproponowała:
— Pomóż mi w szkole przy organizacji zajęć dodatkowych dla dzieciaków. Potrzebuję kogoś do pomocy przy komputerach.
Zgodziłem się bez namysłu. Praca z dziećmi dała mi nowy sens życia. Michał traktował mnie jak starszego brata; dzieciaki lubiły moje opowieści o Warszawie i świecie poza Podlasiem.
Z czasem ludzie zaczęli patrzeć na mnie inaczej: sąsiad zaprosił mnie na ognisko; sołtys poprosił o pomoc przy pisaniu pisma do urzędu; nawet Paweł zaczął rozmawiać ze mną normalnie.
Ale ojciec pozostał nieprzejednany.
Pewnego dnia przyszedł do mnie wieczorem do pokoju.
— Szymon… Może za ostro ci powiedziałem wtedy… Ale rozumiesz chyba…
Spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem tam cień żalu.
— Chciałeś dla mnie dobrze?
Skinął głową.
— Ale nie umiem inaczej…
Usiedliśmy razem przez dłuższą chwilę w milczeniu.
Dziś mija rok od mojego powrotu do domu. Pracuję jako opiekun świetlicy wiejskiej; pomagam Marcie wychowywać Michała; powoli odbudowuję relacje z rodziną. Ojciec czasem uśmiecha się do mnie ukradkiem; matka piecze dla mnie ulubione drożdżówki; Paweł zaprasza mnie na piwo po pracy.
Często zastanawiam się: czy musiałem upaść tak nisko, żeby docenić to, co naprawdę ważne? Czy można naprawić wszystko, co zostało zepsute przez lata milczenia i dumy?
A wy… czy potrafilibyście wybaczyć komuś bliskiemu po tylu latach rozczarowań?