Nie spóźniliśmy się – historia o miłości, zdradzie i drugiej szansie
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Stałam w kuchni, z nożem w ręku, krojąc marchewkę na rosół, kiedy usłyszałam ten dźwięk – ciężki, pełen gniewu. „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie rozmawiała z matką o naszych sprawach?!” – wrzasnął Andrzej, mój mąż, rzucając kluczami na stół. W tej chwili poczułam się jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka. Miał rację? Może. Ale czy to powód, żeby traktować mnie jak powietrze przez resztę dnia?
Mam na imię Elżbieta. Mam 46 lat i przez większość życia byłam żoną Andrzeja Nowaka – człowieka, którego pokochałam na studiach, a potem coraz bardziej nie poznawałam z każdym kolejnym rokiem wspólnego życia. Nasza historia zaczęła się niewinnie: on – przystojny student prawa z Poznania, ja – nieśmiała dziewczyna z małego miasteczka pod Toruniem. Poznaliśmy się na imprezie u wspólnej koleżanki. Andrzej był duszą towarzystwa, opowiadał dowcipy, śmiał się głośno. Ja siedziałam cicho w kącie, popijając oranżadę.
„Cześć, jestem Andrzej. Ty chyba nie stąd?” – zagadnął mnie wtedy. Uśmiechnęłam się niepewnie. „Ela. Przyjechałam tu na studia.”
Nie wiem, co mnie w nim urzekło – może pewność siebie, może to, że patrzył na mnie tak, jakby widział we mnie coś więcej niż tylko szarą myszkę. Zaczęliśmy się spotykać. Kwiaty pod drzwiami akademika, spacery po Starym Rynku, pierwsze wspólne plany na przyszłość.
Moja mama była zachwycona: „Wreszcie ktoś porządny!” – powtarzała przy każdej okazji. Ojciec milczał, ale widziałam dumę w jego oczach. Wszyscy oczekiwali ode mnie szczęścia – takiego szczęścia, które wygląda dobrze na zdjęciach i rodzinnych spotkaniach.
Po ślubie zamieszkaliśmy w Poznaniu. Andrzej szybko znalazł pracę w kancelarii swojego wuja. Ja zaczęłam pracować jako nauczycielka polskiego w liceum. Przez pierwsze lata wszystko układało się dobrze – przynajmniej tak myślałam. Potem pojawiły się dzieci: najpierw Kasia, potem Bartek. Byliśmy typową polską rodziną: kredyt na mieszkanie, wakacje nad Bałtykiem raz do roku, niedzielne obiady u teściowej.
Ale coś zaczęło się psuć. Andrzej coraz częściej wracał późno z pracy. Tłumaczył się nadgodzinami, ważnymi klientami. Ja siedziałam sama w kuchni, czekając aż wróci i opowie mi o swoim dniu. Zamiast tego dostawałam krótkie „zmęczony jestem”, po czym znikał w łazience albo przed telewizorem.
Z czasem przestałam pytać. Przestałam też mówić o swoich problemach – o tym, że Kasia ma trudności w szkole, że Bartek bije się z kolegami na podwórku. Andrzej nie chciał słuchać. „Daj mi spokój z tymi bzdurami” – rzucał przez ramię.
Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości od kobiety podpisanej „Aga Kancelaria”. Najpierw były niewinne: „Dziękuję za pomoc przy sprawie”. Potem coraz bardziej osobiste: „Tęsknię za twoim głosem”, „Kiedy znów się zobaczymy?”.
Serce mi zamarło. Przez kilka dni chodziłam jak struta. W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam:
– Andrzej… kim jest Agnieszka?
Zbladł.
– Koleżanka z pracy.
– Koleżanka? – powtórzyłam drżącym głosem.
– Przesadzasz! – krzyknął i wyszedł trzaskając drzwiami.
Nie spałam całą noc. Rano zadzwoniłam do mojej siostry Magdy.
– Magda… on mnie zdradza.
– Ela… jesteś pewna?
– Wiem to.
Magda przyjechała jeszcze tego samego dnia z Torunia. Siedziałyśmy przy kuchennym stole do późna w nocy.
– Musisz z nim porozmawiać – powiedziała stanowczo.
– Boję się.
– Czego?
– Że zostanę sama… Że dzieci będą cierpieć.
Przez kilka tygodni żyliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Andrzej unikał mnie wzrokiem, ja udawałam przed dziećmi, że wszystko jest w porządku.
W końcu nie wytrzymałam:
– Chcę rozwodu – powiedziałam cicho podczas kolacji.
Andrzej spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Oszalałaś? Co ludzie powiedzą? Co powiemy dzieciom?
– Prawdę.
Rozwód ciągnął się miesiącami. Teściowa dzwoniła codziennie:
– Elżbieto, pomyśl o dzieciach! Nie możesz im tego zrobić!
Moja mama płakała do słuchawki:
– Córeczko, wracaj do domu… Tu zawsze znajdziesz miejsce.
Kasia zamknęła się w sobie. Bartek zaczął sprawiać jeszcze więcej problemów w szkole. Czułam się winna wszystkiemu: zdradzie Andrzeja, łzom matki, rozpaczy dzieci.
Po rozwodzie zamieszkałam z dziećmi w małym mieszkaniu na Jeżycach. Zaczynałam wszystko od nowa – bez pieniędzy, bez wsparcia rodziny (wszyscy byli po stronie Andrzeja), bez wiary w siebie.
Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak na bombie zegarowej. Kasia przestała ze mną rozmawiać:
– To twoja wina! Gdybyś była lepszą żoną, tata by nie odszedł!
Bartek zamykał się w pokoju i grał całymi dniami na komputerze.
W pracy też nie było łatwo. Dyrektorka patrzyła na mnie z politowaniem:
– Pani Elżbieto… może urlop? Wygląda pani fatalnie.
Nie mogłam sobie pozwolić na urlop – musiałam zarabiać na czynsz i jedzenie.
Wtedy pojawił się Michał – nowy nauczyciel historii. Przystojny, cichy, zawsze gotowy pomóc innym nauczycielom z papierologią czy komputerem (których nikt poza nim nie rozumiał). Pewnego dnia zaprosił mnie na kawę po radzie pedagogicznej.
– Ela… wiem, że przechodzisz trudny czas. Może chcesz pogadać?
Z początku byłam nieufna – po tym wszystkim trudno było mi zaufać komukolwiek.
Ale Michał był cierpliwy. Słuchał mnie uważnie, nie oceniał.
Z czasem zaczęliśmy spotykać się częściej: kawa po pracy zamieniła się w wspólne spacery po Cytadeli, potem kino i kolacje u niego w domu (gotował lepiej ode mnie!).
Kasia patrzyła na mnie z pogardą:
– Już sobie kogoś znalazłaś? Nawet nie poczekałaś aż tata ochłonie!
Bartek milczał, ale widziałam cień uśmiechu na jego twarzy – chyba cieszył się, że ktoś znów potrafi mnie rozśmieszyć.
Rodzina była oburzona:
– Elżbieto! Ledwo skończyłaś jedno małżeństwo! Co ludzie powiedzą?
Ale pierwszy raz od lat miałam to gdzieś.
Michał był inny niż Andrzej – spokojny, czuły, nigdy nie podnosił głosu. Nie musiał być duszą towarzystwa; wystarczyło mi jego ciepło i obecność.
Po roku poprosił mnie o rękę:
– Ela… wiem, że boisz się zaufać drugi raz. Ale ja cię nie skrzywdzę.
Płakałam ze wzruszenia i strachu jednocześnie.
Dziś mija pięć lat odkąd zaczęliśmy nowe życie razem. Kasia wyjechała na studia do Gdańska – nasz kontakt jest trudny, ale powoli odbudowujemy relację. Bartek kończy liceum i coraz częściej mówi mi: „Mamo… dobrze zrobiłaś”.
Czasem budzę się w środku nocy i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była walczyć o tamto małżeństwo? Ale potem Michał przytula mnie mocno i szepcze: „Nie spóźniłaś się… po prostu dążyłaś do swojego szczęścia”.
Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa po czterdziestce? Czy wybaczenie sobie własnych błędów to największa odwaga? Czekam na wasze historie i przemyślenia.