„Nie jesteś mi nikim!” – historia macochy, która chciała być matką

„Nie jesteś mi nikim, więc nie muszę cię słuchać!” – te słowa wykrzyczane przez Zuzę, córkę mojego męża, odbiły się echem w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Grochowie. Stałam w kuchni z rękami zanurzonymi w pianie, a szklanka, którą właśnie myłam, zadrżała mi w dłoni. W tej chwili poczułam się jak intruz we własnym domu. Mój mąż, Paweł, siedział w salonie i udawał, że nie słyszy. Nasz dwuletni synek, Michałek, bawił się klockami na dywanie. A ja? Ja walczyłam ze łzami i złością.

Z Pawłem poznaliśmy się pięć lat temu. Byłam wtedy świeżo po rozstaniu z narzeczonym, on – po rozwodzie z Anetą. Zuza miała wtedy dziewięć lat i była uroczą, choć zamkniętą w sobie dziewczynką. Pamiętam pierwsze spotkanie – przyniosłam jej czekoladki i książkę o koniach. Uśmiechnęła się nieśmiało, ale już wtedy widziałam w jej oczach cień nieufności. Teraz ma czternaście lat i ten cień urósł do rozmiarów muru nie do przebicia.

Wszystko zaczęło się psuć, gdy Aneta wyjechała do Niemiec za pracą i Zuza zaczęła spędzać u nas coraz więcej czasu. Na początku cieszyłam się – chciałam być dla niej kimś więcej niż tylko „nową żoną taty”. Gotowałam jej ulubione naleśniki, słuchałam zwierzeń o szkole, próbowałam rozmawiać o wszystkim. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej Zuza mnie odpychała.

Pewnego dnia wróciłam z Michałkiem ze spaceru i zastałam Zuzę siedzącą na kanapie z nogami na stole. Wokół niej leżały papierki po chipsach i puste puszki po coli. – Zuza, mogłabyś posprzątać po sobie? – zapytałam łagodnie. Spojrzała na mnie z pogardą i rzuciła: – Nie jesteś moją matką. Nie będziesz mi rozkazywać.

Wieczorem powiedziałam o tym Pawłowi. Westchnął ciężko: – Daj jej czas, to trudny wiek. Ale ile czasu można dawać? Każdy dzień był jak pole minowe. Nigdy nie wiedziałam, czy Zuza wróci ze szkoły w dobrym humorze, czy znowu trzaśnie drzwiami i zamknie się w pokoju na kilka godzin.

Najgorzej było podczas weekendów, gdy Aneta dzwoniła z Niemiec i wypytywała Zuzę o wszystko. Słyszałam przez drzwi: – U nich jest nudno… Ona ciągle czegoś chce… Tylko Michałek jest spoko…

Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy do kolacji. Michałek rozlał sok na obrus. – Michał! – krzyknęła Zuza. – Zawsze coś zepsujesz! – Zuza, to tylko sok – próbowałam łagodzić sytuację. – Przestań się wtrącać! – wybuchła. Paweł spojrzał na mnie przepraszająco, ale nic nie powiedział.

Zaczęłam czuć się coraz bardziej samotna. Moja mama powtarzała przez telefon: – Po co ci to było? Po co ci cudze dziecko? Ale ja naprawdę chciałam stworzyć rodzinę. Zawsze marzyłam o dużym stole, przy którym wszyscy śmieją się razem.

Wszystko pękło pewnego marcowego popołudnia. Zuza wróciła ze szkoły z podbitym okiem. Przestraszyłam się: – Co się stało?!
– Nic ci do tego! – wrzasnęła i zamknęła się w łazience.
Czekałam na Pawła jak na zbawienie. Gdy wrócił, opowiedziałam mu wszystko szeptem w kuchni.
– Musisz z nią porozmawiać…
– Spróbuję…
Ale rozmowa skończyła się trzaskiem drzwi i płaczem Zuzy.

Następnego dnia zadzwoniła Aneta:
– Co wy tam robicie mojemu dziecku?!
– Aneto, ona ma problemy w szkole…
– Bo ją zaniedbujecie! Gdyby mieszkała ze mną…
– Ale przecież sama wyjechałaś!
– Bo musiałam!
Rozłączyła się bez słowa pożegnania.

Wieczorem Paweł był blady jak ściana.
– Może powinniśmy pozwolić Zuzie wrócić do matki?
– A co z nami? Z Michałkiem?
– Nie wiem już…

Czułam się jak przegrana. Próbowałam wszystkiego: wspólne wyjścia do kina, gotowanie razem obiadu (skończyło się awanturą o przypaloną patelnię), nawet zapisałam nas na rodzinne warsztaty psychologiczne w domu kultury. Zuza przyszła raz i uciekła po piętnastu minutach.

W międzyczasie teściowa, pani Halina, dolewała oliwy do ognia:
– Biedna Zuzia… Tyle przeszła… Ty nigdy jej nie zrozumiesz!
– Staram się! – broniłam się rozpaczliwie.
– To za mało!

Pewnego dnia Zuza przyszła do kuchni i rzuciła mi pod nogi brudne ubrania:
– Upierz mi to.
Zacisnęłam pięści.
– Sama możesz wrzucić do pralki.
– Ty mi nie będziesz rozkazywać!
I wtedy padły te słowa: „Nie jesteś mi nikim!”

Wybiegłam na balkon i płakałam jak dziecko. Michałek tulił się do mnie i pytał: – Mama, czemu płaczesz?
Nie umiałam mu odpowiedzieć.

Kilka dni później Zuza nie wróciła na noc do domu. Szukaliśmy jej z Pawłem po całej okolicy. Okazało się, że nocowała u koleżanki bez zgody. Gdy wróciła rano, nawet nie przeprosiła.
– Nie chcę tu mieszkać! – krzyczała.
Paweł był załamany:
– Nie wiem już, co robić…

Zadzwoniłam do Anety:
– Może powinnaś zabrać Zuzę do siebie?
– Nie mogę teraz… Mam nową pracę…

Czułam się jak piąte koło u wozu. Nawet własna rodzina zaczęła mnie unikać – brat przestał zapraszać mnie na rodzinne obiady („Bo zawsze masz jakieś dramaty”), a mama tylko wzdychała przez telefon.

Przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy Zuza zachorowała na grypę żołądkową. Przez trzy dni leżała w łóżku bez siły. Przynosiłam jej herbatę i sucharki, zmieniałam pościel, mierzyłam temperaturę. Nie protestowała. Trzeciego dnia spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem:
– Czemu to robisz?
– Bo cię kocham…
Odwróciła głowę do ściany.

Po chorobie coś się zmieniło. Zuza zaczęła czasem pomagać przy Michałku, raz nawet upiekłyśmy razem muffinki (choć połowa była spalona). Ale dystans pozostał.

Dziś mijają dwa lata od tamtej awantury w kuchni. Zuza ma szesnaście lat i coraz częściej nocuje u znajomych lub u matki w Niemczech podczas wakacji. Nasze relacje są poprawne, ale chłodne. Czasem mam wrażenie, że nigdy nie będziemy rodziną taką jak z reklam czy filmów.

Paweł mówi:
– Dziękuję ci za wszystko…
Ale ja wiem swoje: nigdy nie będę dla Zuzy prawdziwą matką.

Czasem patrzę na nią ukradkiem i myślę: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy można pokochać cudze dziecko tak samo jak własne? A może są rany, których czas nie leczy?

Co wy byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o relację za wszelką cenę?