Nie chciałam być macochą – historia, której nikt nie chciał napisać
Drzwi trzasnęły tak mocno, że aż podskoczyła mi szklanka z herbatą. – Znowu! – jęknęłam w duchu, ścierając rozlaną ciecz z kuchennego blatu. To był już trzeci raz tego dnia, kiedy Kuba – najstarszy syn mojego męża – manifestował swoją obecność i pogardę dla wszystkiego, co nie było jego matką. A ja? Ja byłam tylko tłem. Macochą z przypadku. Kimś, kto miał być niewidzialny, a jednocześnie wszystko ogarniać.
Nie tak miało wyglądać moje życie. Kiedy poznałam Artura, byłam pewna, że wreszcie znalazłam kogoś, kto rozumie moją potrzebę wolności. On – rozwodnik po przejściach, ja – singielka z wyboru, z własnym mieszkaniem na Retkini i pracą w agencji reklamowej. Artur miał dwójkę dzieci: Kubę (wtedy 12 lat) i Zosię (7 lat). Mówił: „Nie chcę już więcej dzieci, wystarczy mi to, co mam”. To mi pasowało. Nigdy nie marzyłam o macierzyństwie. Chciałam podróżować, rozwijać się, mieć czas na książki i spotkania z przyjaciółkami.
Na początku wszystko układało się idealnie. Dzieci przyjeżdżały do nas na weekendy – wtedy byłam tą „fajną ciocią”, która robi naleśniki i pozwala oglądać filmy do późna. Artur był czuły, dbał o mnie. Nawet jego była żona, Karolina, wydawała się rozsądna – nie robiła scen, nie dzwoniła po nocach. Czułam się bezpiecznie.
Ale życie lubi zaskakiwać. Po dwóch latach naszego związku Karolina oznajmiła, że wyjeżdża do pracy do Norwegii. „Tylko na pół roku” – zapewniała wszystkich. Dzieci miały zamieszkać z nami. Artur był przekonany, że damy radę. Ja… nie miałam odwagi powiedzieć „nie”.
Pierwsze tygodnie były jak zły sen. Kuba zamknął się w sobie, przestał odzywać się do mnie nawet na „dzień dobry”. Zosia płakała nocami za mamą. Artur coraz częściej zostawał dłużej w pracy – tłumaczył się projektami i spotkaniami z klientami. A ja? Ja zostałam sama z dwójką obcych dzieci w trzypokojowym mieszkaniu.
– Mamo! – usłyszałam pewnego wieczoru płacz Zosi. – Gdzie jest mama?
– Kochanie, mama jest daleko… Ale zadzwonimy do niej jutro, dobrze?
– Nie chcę tu być! – krzyczała przez łzy.
Kuba natomiast zamienił się w cień. Chodził po domu ze słuchawkami na uszach, zamykał się w swoim pokoju i wychodził tylko wtedy, gdy musiał coś zjeść albo pójść do łazienki. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Próbowałam rozmawiać z Arturem:
– Słuchaj, ja nie jestem gotowa na to wszystko…
– Wiem, Aniu… Ale co mam zrobić? To moje dzieci.
– Ale ja też jestem człowiekiem! Mam swoją pracę, swoje życie!
– Przecież to tylko na chwilę…
Tyle że ta „chwila” trwała miesiącami. Karolina przedłużała pobyt za granicą – najpierw pół roku, potem kolejne trzy miesiące… W końcu przestała odbierać telefony od dzieci regularnie. Zosia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej, a Kuba zaczął sprawiać coraz więcej problemów w szkole.
Pewnego dnia zadzwoniła wychowawczyni:
– Pani Anno, Kuba pobił się na przerwie z kolegą. Musi pani przyjść do szkoły.
Zamarłam.
– Ale… ja nie jestem jego matką…
– Ale jest pani opiekunem prawnym pod nieobecność matki.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą panikę. To nie była już zabawa w rodzinę patchworkową. To była odpowiedzialność za cudze dzieci i cudze błędy.
Moja praca zaczęła cierpieć. Klienci dzwonili coraz rzadziej – nie miałam czasu na projekty, bo musiałam odbierać Zosię z zajęć dodatkowych albo jeździć do szkoły na rozmowy o Kubie. Moja szefowa zaczęła kręcić nosem:
– Aniu, musisz zdecydować: albo rodzina, albo praca.
A gdzie w tym wszystkim byłam ja?
Moja mama próbowała mnie wspierać:
– Córciu, może powinnaś postawić sprawę jasno? Przecież to nie twoje dzieci…
Ale jak miałam to zrobić? Przecież kochałam Artura…
Z czasem zaczęły się kłótnie:
– Ty nic nie rozumiesz! – krzyczał Kuba.
– Nie jesteś moją matką! – wrzeszczała Zosia.
– A ty gdzie jesteś?! – wybuchałam na Artura.
– Pracuję! Ktoś musi utrzymać ten dom!
Czułam się coraz bardziej samotna. Przyjaciółki przestały zapraszać mnie na spotkania – zawsze byłam zmęczona albo musiałam zostać z dziećmi. Moja siostra powiedziała mi wprost:
– Anka, ty się zatracasz! Przestałaś być sobą!
Najgorsze przyszło w święta Bożego Narodzenia. Karolina nie przyjechała nawet na Wigilię. Dzieci były smutne i rozdrażnione. Kuba zamknął się w pokoju i nie wyszedł nawet po opłatek. Zosia rozpłakała się przy stole.
Po kolacji usiadłam sama w kuchni i płakałam jak dziecko.
Artur wszedł cicho:
– Aniu…
– Nie dam rady… Ja po prostu nie dam rady…
– Wiem… Ale co mam zrobić?
– Może powinniśmy się rozstać?
Zamilkł.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci były coraz bardziej zbuntowane i nieszczęśliwe. Ja czułam się jak cień człowieka.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Karolina:
– Anka… przepraszam… Nie wrócę jeszcze długo… Możesz jeszcze trochę się nimi zająć?
Wybuchłam:
– Nie! To nie jest moje życie! To nie są moje dzieci! Ja już nie mogę!
Karolina rozłączyła się bez słowa.
Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do mamy na kilka dni. Potrzebowałam oddechu.
Mama przytuliła mnie mocno:
– Córciu… czasem trzeba pomyśleć o sobie.
Po powrocie do domu usiadłam z Arturem przy stole:
– Musimy podjąć decyzję. Albo wraca Karolina i bierze odpowiedzialność za swoje dzieci, albo ja odchodzę.
Artur spuścił głowę:
– Rozumiem… Ale proszę cię, daj mi jeszcze trochę czasu…
Minął kolejny miesiąc. Karolina wróciła tylko na kilka dni – zabrała Zosię do siebie do Gdańska (tam znalazła nową pracę), ale Kuba został z nami. Był już pełen gniewu i żalu do wszystkich dorosłych świata.
W końcu podjęłam decyzję: wyprowadziłam się do swojego starego mieszkania na Retkini. Artur próbował mnie zatrzymać:
– Aniu, proszę…
Ale ja już wiedziałam, że jeśli zostanę jeszcze dzień dłużej, stracę siebie na zawsze.
Dziś jestem sama – ale znów czuję się wolna. Czasem myślę o Arturze i dzieciach… Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy egoizm to zawsze coś złego? Czy ktoś z was był kiedyś w podobnej sytuacji? Jak wy byście postąpili?