Nie chcę już wychodzić za mąż — 33 lata małżeństwa mi wystarczyły. Historia nowego życia po 55.
Wszystko zaczęło się w ten listopadowy wieczór, kiedy usłyszałam trzask drzwi. Mój mąż, Andrzej, wrócił z pracy później niż zwykle. Bez słowa powiesił płaszcz na wieszaku, rzucił klucze na komodę i przeszedł obok mnie jak powietrze. W telewizji leciały Wiadomości, a ja siedziałam przy stole z zimną herbatą i patrzyłam na niego z poczuciem, że już nie jestem częścią jego świata. Wtedy poczułam, że coś we mnie pękło.
— Krystyna, co na kolację? — zapytał beznamiętnie, nie patrząc mi w oczy.
— Nie wiem, Andrzej. Może sam coś sobie zrobisz? — odpowiedziałam cicho, ale stanowczo.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz wybuchnie awantura, jak to bywało dawniej. Ale on tylko wzruszył ramionami i poszedł do kuchni. Tego wieczoru po raz pierwszy od lat nie zrobiłam kolacji dla nas obojga. I po raz pierwszy od lat nie poczułam się winna.
Miałam wtedy 55 lat. Nasze dzieci — Marta i Tomek — już dawno wyfrunęły z domu. Marta mieszkała w Poznaniu z mężem i dwójką dzieci, Tomek wyjechał do Irlandii za pracą. Zostaliśmy sami w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Cisza między nami była gęsta jak mgła.
Przez 33 lata byłam żoną Andrzeja. Zawsze powtarzał: „Krystyna, rodzina jest najważniejsza”. Ale rodzina była dla niego czymś innym niż dla mnie. On pracował w urzędzie miasta, wracał zmęczony i zamykał się w swoim świecie: telewizor, gazeta, czasem piwo z sąsiadem. Ja pracowałam jako nauczycielka w podstawówce, prowadziłam dom, gotowałam obiady, prałam, prasowałam, pomagałam dzieciom w lekcjach. Wszystko było na mojej głowie.
Pamiętam, jak kiedyś powiedziałam mu:
— Andrzej, może pojedziemy gdzieś razem na wakacje? Nad morze? Do Zakopanego?
— Po co? Przecież tu jest dobrze. Poza tym nie mamy pieniędzy na fanaberie — odburknął.
A potem dowiedziałam się od sąsiadki, że Andrzej kupił sobie nowy sprzęt wędkarski za pół mojej pensji. Nawet nie zapytał mnie o zdanie.
Z czasem przestałam prosić o cokolwiek. Zajmowałam się domem i dziećmi. Były dni, kiedy czułam się jak cień we własnym życiu. Moja teściowa, pani Halina, często wpadała bez zapowiedzi i komentowała wszystko:
— Krystynko, a czemu ten obrus taki pognieciony? A dzieci takie chude? Ty to chyba nie umiesz gotować!
Andrzej nigdy mnie nie bronił. Siedział przy stole i udawał, że nie słyszy.
Najgorzej było w święta. Cała rodzina zjeżdżała się do nas: Andrzejowi bracia z żonami, ich dzieciaki, teściowa i jej siostra. Ja od rana w kuchni — pierogi, barszcz, ryba po grecku. Wszyscy chwalili jedzenie, ale nikt nie zapytał mnie nawet, czy usiądę z nimi przy stole. Kiedyś Marta zapytała:
— Mamo, czemu zawsze jesteś taka zmęczona?
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak jej odpowiedzieć.
Kiedy dzieci wyjechały z domu, zostałam sama z Andrzejem i jego milczeniem. Próbowałam znaleźć sobie zajęcia: szydełkowałam, czytałam książki, chodziłam na spacery po Kabatach. Ale samotność bolała coraz bardziej.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Marta:
— Mamo, co u was?
— W porządku — skłamałam.
— Mamo… — zawahała się — Tata zadzwonił do mnie ostatnio i powiedział… że chyba się rozstaniecie?
Zatkało mnie.
— Co?!
— Tak powiedział… Że jesteś niezadowolona ze wszystkiego i że go nie doceniasz.
Poczułam wściekłość i żal. Przez tyle lat znosiłam jego obojętność i teraz to ja jestem winna? Zadzwoniłam do Tomka:
— Synku…
— Wiem już wszystko od Marty — przerwał mi — Mamo, jeśli chcesz odejść od taty… ja cię rozumiem.
To był pierwszy raz od lat, kiedy poczułam wsparcie.
Wieczorem usiadłam z Andrzejem przy stole.
— Chcę rozwodu — powiedziałam spokojnie.
Spojrzał na mnie jak na obcą osobę.
— Zwariowałaś? Po tylu latach?
— Tak. Nie chcę już tak żyć. Chcę być wolna.
Przez chwilę milczał. Potem wyszedł bez słowa z pokoju.
Rozwód ciągnął się miesiącami. Teściowa dzwoniła codziennie:
— Krystyna! Co ty wyprawiasz?! Chcesz rozbić rodzinę?!
Marta przyjechała do Warszawy specjalnie na rozprawę:
— Mamo… jesteś pewna?
— Tak — odpowiedziałam drżącym głosem — Muszę spróbować żyć inaczej.
Po rozwodzie zostało mi dwupokojowe mieszkanie na Bródnie i trochę oszczędności. Andrzej został na Ursynowie. Przez pierwsze tygodnie płakałam codziennie. Bałam się tej ciszy w nowym mieszkaniu. Bałam się samotności bardziej niż czegokolwiek innego.
Ale potem zaczęło się coś zmieniać. Poznałam sąsiadkę — panią Jadwigę — wdowę po kolejarzu. Zaprosiła mnie na kawę.
— Krystynko! Trzeba żyć! Ja po śmierci męża myślałam, że już nic dobrego mnie nie spotka… A tu proszę! Mam ogródek działkowy, chodzę na nordic walking i nawet nauczyłam się tańczyć salsę!
Zaśmiałam się pierwszy raz od miesięcy.
Zaczęłam chodzić na zajęcia do domu kultury: ceramika, joga dla seniorów, klub książki. Poznałam ludzi takich jak ja — kobiety po przejściach, które chciały jeszcze czegoś od życia.
Marta przyjeżdżała z wnukami coraz częściej:
— Mamo! Jesteś jakaś inna… promieniejesz!
Tomek zadzwonił z Irlandii:
— Mamo… jestem z ciebie dumny.
Czasem Andrzej dzwonił wieczorami:
— Krystyna… może byśmy spróbowali jeszcze raz?
Ale ja już wiedziałam: nie chcę wracać do tego życia. Nie chcę być żoną „do wszystkiego”.
Pewnego dnia spotkałam w sklepie starego znajomego ze szkoły średniej — Marka. Zaprosił mnie na kawę. Rozmawialiśmy godzinami o dawnych czasach, o marzeniach z młodości.
— Krystyna… może pojedziemy razem nad morze? Tak jak kiedyś?
Uśmiechnęłam się smutno:
— Marek… ja już nie szukam nikogo do życia. Chcę być sama ze sobą… pierwszy raz naprawdę szczęśliwa.
Dziś mam 61 lat i wiem jedno: nigdy nie jest za późno na zmianę. Mam swoje życie — własne rytuały: poranną kawę na balkonie, książki czytane do późnej nocy, spacery po parku Bródnowskim z Jadwigą i jej jamnikiem Gustawem. Czasem tęsknię za rodziną sprzed lat… ale wiem też, że tamta Krystyna już nie wróci.
Czy żałuję? Nie. Czy boję się przyszłości? Trochę… Ale wiem jedno: wolność smakuje lepiej niż kompromisy bez końca.
A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę wybrać siebie zamiast innych? Czy naprawdę można być szczęśliwym samemu ze sobą po tylu latach życia dla innych?