Nie chcę być służącą w domu jego rodziców – historia Marty z podwarszawskiej Pragi

Drzwi do domu państwa Nowaków zatrzasnęły się za mną z hukiem, który do dziś dźwięczy mi w uszach. Stałam na środku korytarza, z walizką w jednej ręce i torbą z zakupami w drugiej, a z kuchni już dobiegał głos teściowej:
– Marta, chodź, ziemniaki trzeba obrać! – krzyknęła, nawet nie wychylając się zza drzwi.

To był mój pierwszy dzień po przeprowadzce do rodzinnego domu męża. Miałam wrażenie, że nie jestem tu żoną Pawła, tylko nową pracownicą na próbę. Wszystko wydarzyło się tak szybko – jeszcze miesiąc temu siedzieliśmy wieczorami w naszym wynajmowanym mieszkaniu na Pradze, planując przyszłość. Paweł przekonywał mnie, że przeprowadzka do jego rodziców to tylko na chwilę, „aż się odłożymy na własne”.

– Marta, przecież to tylko kilka miesięcy! Mama pomoże nam z obiadem, tata z naprawami, a my zaoszczędzimy na wkład własny – mówił z entuzjazmem.

Nie chciałam się zgodzić. Czułam pod skórą, że to nie będzie kilka miesięcy. Ale Paweł był uparty, a ja – zmęczona walką o każdą złotówkę i wiecznym stresem o czynsz. Uległam. I już pierwszego dnia wiedziałam, że to był błąd.

W kuchni czekała na mnie teściowa, pani Halina – kobieta o stalowym spojrzeniu i głosie, który nie znosi sprzeciwu.
– Ziemniaki tu, obieraczka tam. Paweł lubi puree bez grudek – rzuciła.

Paweł? Gdzie był Paweł? Siedział z ojcem przed telewizorem, komentując mecz Legii Warszawa. Nawet nie spojrzał w moją stronę.

Zacisnęłam zęby i zaczęłam obierać ziemniaki. W głowie miałam mętlik: „To tylko pierwszy dzień. Może się przyzwyczaję.”

Ale nie przyzwyczaiłam się. Każdy dzień wyglądał tak samo: pobudka o szóstej rano, śniadanie dla wszystkich (oczywiście przygotowane przeze mnie i teściową), potem sprzątanie kuchni, zakupy, gotowanie obiadu, pranie. Wieczorem kolacja i znów sprzątanie. Mężczyźni? Oglądali telewizję albo wychodzili „na miasto”.

Po tygodniu miałam dość. Zaczęłam rozmawiać z Pawłem:
– Paweł, nie tak to sobie wyobrażałam. Czuję się tu jak służąca twojej rodziny.
– Przesadzasz – odpowiedział bez emocji. – Każdy tu coś robi. Mama gotuje, tata naprawia samochód, ja pracuję…
– A ja?
– Ty pomagasz mamie. Tak jest u nas w domu.

Zacisnęłam pięści pod stołem. „Tak jest u nas w domu” – ile razy jeszcze to usłyszę?

Najgorsze były weekendy. Wtedy przyjeżdżała siostra Pawła – Aneta z mężem i dwójką dzieci. Wszyscy rozsiadali się przy stole, a ja z Haliną biegałyśmy między kuchnią a salonem jak kelnerki w barze mlecznym.

Pewnej soboty Aneta rzuciła:
– Marta, podaj jeszcze kompot dzieciom.
– Może sama podasz? – odpowiedziałam cicho.
Wszyscy spojrzeli na mnie jak na kosmitkę.
– U nas młodsza pomaga starszej – wtrąciła teściowa lodowatym tonem.

Wieczorem wybuchła awantura:
– Marta, nie możesz tak odzywać się do mojej siostry! – krzyczał Paweł.
– A ona może traktować mnie jak służącą?
– Przesadzasz! U nas zawsze kobiety zajmowały się domem!

Poczułam się jak w pułapce. Dzwoniłam do mamy:
– Mamo, nie wytrzymam tu długo…
– Córeczko, wracaj do siebie. Nie daj się złamać.
Ale dokąd miałam wrócić? Nasze mieszkanie już wynajmowaliśmy obcym ludziom.

Z czasem zaczęłam zauważać więcej rzeczy: teściowa przeglądała moje rzeczy bez pytania („Bo szukałam ręcznika!”), Paweł coraz częściej zostawał po pracy „na piwie z kolegami”, a ja… coraz częściej płakałam po nocach.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Haliny z sąsiadką przez balkon:
– Ta Marta to taka delikatna… Miastowa panna! Nie to co nasze dziewczyny ze wsi. Tamte wiedzą, co to praca!
Zacisnęłam zęby. Nie dam się upokorzyć.

W końcu przyszedł dzień przesilenia. Była niedziela, wszyscy siedzieli przy stole. Teść rzucił:
– Marta, kawa już gotowa?
Spojrzałam na niego i powiedziałam głośno:
– Nie jestem kelnerką ani służącą. Jeśli ktoś chce kawy, niech sobie zrobi.
Zapadła cisza. Teściowa aż pobladła.

Po obiedzie Paweł wyciągnął mnie na ogród:
– Co ty wyprawiasz? Chcesz wszystkich skłócić?
– Chcę być traktowana jak człowiek! Nie jak darmowa pomoc domowa!
– Przesadzasz…
– Nie przesadzam! Albo coś się zmieni, albo wracam do Warszawy!

Przez kilka dni panowała grobowa atmosfera. Nikt się do mnie nie odzywał poza krótkimi poleceniami („Zetrzyj marchewkę”, „Podaj sól”). Paweł milczał.

W końcu spakowałam walizkę i zadzwoniłam do mamy:
– Mamo, przyjedź po mnie…
Mama przyjechała tego samego dnia. Teściowa nawet nie wyszła się pożegnać.

Paweł zadzwonił dopiero po tygodniu:
– Marta… Może przesadziliśmy…
– Może? – zapytałam przez łzy. – Ja już nie wrócę do tego domu.

Dziś mieszkam sama na wynajmie. Zaczynam od nowa. Paweł próbuje naprawić nasze małżeństwo, ale nie wiem, czy potrafię mu zaufać po tym wszystkim.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba poświęcać siebie dla cudzych tradycji? Czy kobieta w Polsce zawsze musi być tłem dla mężczyzn i ich rodzinnych układów? Co wy byście zrobili na moim miejscu?