Miłość, która boli: Opowieść o matce, która musiała wybrać siebie
Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja przez chwilę stałam w kuchni z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, patrząc na resztki niedojedzonego obiadu. Właśnie wyszli – mój syn Paweł i jego narzeczona, Sylwia. Znowu. Z pustymi rękami przyszli, z pełnymi wyszli. I choć serce matki powinno być pełne miłości, czułam w nim coraz więcej goryczy.
Nie tak wyobrażałam sobie dorosłość mojego dziecka. Kiedy Paweł był mały, przysięgałam sobie, że nigdy nie będę tą złą teściową, która wtrąca się w życie młodych. Chciałam być wsparciem, nie ciężarem. Ale czy wsparcie oznacza, że mam być kucharką i sponsorem na każde ich skinienie?
Wszystko zaczęło się niewinnie. Paweł przyprowadził Sylwię na niedzielny obiad. Była miła, uśmiechnięta, trochę nieśmiała. „Pani Zofio, jakie pyszne pierogi! Muszę się nauczyć robić takie ciasto” – zachwycała się. Uwierzyłam jej. Chciałam wierzyć. W końcu każda matka marzy o tym, by syn miał szczęśliwy dom.
Po kilku miesiącach przyszli razem z wiadomością: „Mamo, chcemy zamieszkać razem. Ale wiesz, wynajem w Warszawie to koszmar… Może na razie zostaniemy u ciebie?”. Przełknęłam ślinę. Mieszkanie mam dwupokojowe, ledwo mieszczę się tu sama po śmierci męża. Ale jak odmówić własnemu dziecku?
– Dobrze – powiedziałam cicho. – Ale tylko na chwilę.
Chwila trwała pół roku. Pół roku gotowania dla trzech osób, prania podwójnej ilości ubrań i słuchania kłótni za ścianą. Sylwia była wiecznie zmęczona po pracy w sklepie odzieżowym, Paweł narzekał na szefa w magazynie. Ja wracałam z pracy w bibliotece i marzyłam o ciszy.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę:
– Twoja mama jest spoko, ale mogłaby czasem zrobić coś innego niż schabowe – mruknęła Sylwia.
– To powiedz jej – odburknął Paweł.
– Sama powiedz! Ja się boję.
Zacisnęłam pięści. Następnego dnia zrobiłam lasagne. Nie usłyszałam ani słowa podziękowania.
W końcu zebrałam się na odwagę:
– Może spróbujecie sami coś ugotować? Chętnie odpocznę od kuchni.
Sylwia spojrzała na mnie jak na kosmitkę:
– Ale ja nie umiem… A Paweł to nawet jajecznicy nie zrobi.
Zrobiło mi się przykro. Przecież kiedyś muszą się nauczyć! Ale zamiast rozmowy był foch i trzaskanie drzwiami.
Po kilku tygodniach ogłosili, że znaleźli kawalerkę do wynajęcia na Pradze. Ucieszyłam się – wreszcie będę miała trochę spokoju! Pomogłam im finansowo – dałam połowę kaucji i przez pierwsze trzy miesiące płaciłam część czynszu. „Mamo, oddamy ci wszystko” – obiecywał Paweł. Nie oddali do dziś.
Myślałam, że teraz relacje się poprawią. Że będą dzwonić z tęsknoty, zapraszać mnie na kawę. Tymczasem telefon dzwonił tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali:
– Mamo, mogłabyś zrobić bigos na weekend? Sylwia zaprosiła znajomych.
– Mamo, pożyczysz nam 200 zł do wypłaty?
– Mamo, masz może wolną pralkę? Nasza się zepsuła.
Zgodziłam się kilka razy. Potem zaczęłam odmawiać – delikatnie, tłumacząc się zmęczeniem albo brakiem pieniędzy. Paweł reagował obrażoną ciszą, Sylwia przestała odbierać moje telefony.
Najgorsze przyszło przed świętami Bożego Narodzenia. Zadzwonili z zaproszeniem:
– Przyjdź do nas na Wigilię! Ale… czy mogłabyś zrobić barszcz i pierogi? I może jeszcze sernik? My nie mamy czasu.
Poczułam się jak catering.
Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. Przypomniały mi się własne młode lata – jak moja mama uczyła mnie gotować, jak wspólnie sprzątałyśmy przed świętami. Czy naprawdę wychowałam syna na kogoś tak wygodnego? Czy to ja zawiniłam?
W Wigilię przyszłam z garnkiem barszczu i dwoma blachami pierogów. Sylwia nawet nie zaproponowała herbaty. Siedziałam przy stole jak piąte koło u wozu, słuchając rozmów o serialach i planach na sylwestra.
Po kolacji Paweł odprowadził mnie do drzwi:
– Dzięki za wszystko, mamo! Jesteś niezastąpiona!
Wróciłam do pustego mieszkania i rozpłakałam się jak dziecko.
Od tamtej pory zaczęłam powoli wycofywać się z ich życia. Przestałam dzwonić pierwsza. Gdy prosili o pomoc – tłumaczyłam się pracą albo zdrowiem. Zaczęli radzić sobie sami – czasem słyszałam od znajomych, że Sylwia nauczyła się gotować z YouTube’a, a Paweł sam naprawił pralkę.
Minęły dwa lata. Dziś widujemy się rzadko – głównie przy okazji rodzinnych uroczystości. Czasem tęsknię za tamtym chaosem w moim mieszkaniu, za zapachem smażonych kotletów i śmiechem Pawła przed telewizorem. Ale wiem jedno: jeśli nie postawiłabym granic, dziś byłabym już tylko cieniem samej siebie.
Często pytam siebie: czy można kochać dziecko i jednocześnie wymagać szacunku? Czy bycie dobrą matką oznacza poświęcenie bez końca? A może czasem trzeba wybrać siebie – nawet jeśli boli?