Gdy żona zostawiła mnie z naszym synkiem – historia z polskiego blokowiska

Zimowy wieczór na Ursynowie. Śnieg walił w okna, a ja stałem w kuchni, trzymając na rękach płaczącego synka. Miał wtedy siedem miesięcy. Właśnie usłyszałem trzask drzwi – ten dźwięk, który do dziś śni mi się po nocach. Moja żona, Marta, wyszła bez słowa. Zostawiła mnie z dzieckiem, torbą pieluch i pustką, której nie potrafiłem nazwać.

Nie byłem gotowy na samotne ojcostwo. Kiedy poznaliśmy się z Martą na studiach chemicznych na Politechnice Warszawskiej, wydawało mi się, że świat stoi przed nami otworem. Była ambitna, wygadana, zawsze pierwsza do działania. Ja – raczej spokojny, trochę wycofany, ale zakochany po uszy. Po ślubie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na blokowisku. Marzyliśmy o podróżach, karierze, a dzieci miały być kiedyś – kiedyś.

Marta zaszła w ciążę przypadkiem. Pamiętam jej minę, gdy pokazała mi test – nie była szczęśliwa. „To nie jest dobry moment” – powtarzała. Ja czułem radość i strach jednocześnie. Przez całą ciążę była drażliwa, zamknięta w sobie. Po porodzie było tylko gorzej. Nie chciała trzymać synka na rękach, nie karmiła go piersią, nie patrzyła mu w oczy. „Nie czuję nic” – mówiła cicho, gdy próbowałem ją namówić na rozmowę.

Moja mama, pani Halina, przyjeżdżała codziennie z Grodziska Mazowieckiego, żeby pomóc przy małym Antosiu. „Ona ma depresję poporodową” – szeptała mi w kuchni. „Musisz być cierpliwy”. Ale ja byłem coraz bardziej zmęczony i zagubiony. Praca w laboratorium chemicznym wymagała ode mnie skupienia, a ja zasypiałem nad próbówkami.

Pewnego dnia Marta wróciła późno z pracy i rzuciła torbą o podłogę.
– Nie dam rady tak żyć! – krzyknęła. – To nie jest moje życie! Ja się duszę!
– Marta, proszę cię… – zacząłem błagalnie.
– Ty sobie radź! Ty zawsze sobie radzisz! Ja muszę być kimś więcej niż matką i żoną! – wybiegła do sypialni i zatrzasnęła drzwi.

Następnego ranka już jej nie było. Zostawiła kartkę: „Przepraszam. Nie potrafię być matką. Nie szukaj mnie.”

Zadzwoniłem do mamy. Przyjechała natychmiast.
– Synu, musisz być silny dla Antosia – powiedziała stanowczo. – Ja ci pomogę.

Ale nie wszyscy byli tak wyrozumiali. Teściowa zadzwoniła wieczorem:
– Coś ty jej zrobił?! Marta płacze u mnie i mówi, że ją zniszczyłeś! Jak mogłeś dopuścić do tego stanu?!
– Pani Zofio, ona potrzebuje pomocy… – próbowałem tłumaczyć.
– Ty powinieneś się leczyć! Ty i twoja matka! – rzuciła słuchawką.

Sąsiedzi zaczęli szeptać na klatce schodowej:
– Słyszałaś? Zostawiła go z dzieckiem… Pewnie pił albo bił…
– Taki spokojny był zawsze…

W pracy szef patrzył na mnie z politowaniem:
– Michał, może weź urlop? Wiesz… żeby się ogarnąć?

Ale urlop oznaczał brak pieniędzy. Zasiłek był śmiesznie niski. Mama została u mnie na kilka tygodni, ale miała swoje życie i zdrowie już nie to. Nocami płakałem do poduszki ze zmęczenia i bezsilności.

Antoś płakał często. Kolki, ząbkowanie, gorączki… Nie miałem pojęcia o pieluchach czy kaszkach. W aptece farmaceutka patrzyła na mnie ze współczuciem:
– Sam pan wychowuje? To proszę ten kremik, jest delikatniejszy…

Czułem się jak nieudacznik. Wszyscy wokół mieli pełne rodziny – mama, tata, dzieci. Na placu zabaw inne matki patrzyły na mnie podejrzliwie:
– A gdzie mama?
– Wyjechała za granicę – kłamałem.

Po kilku tygodniach Marta przysłała maila:
„Nie wrócę. Chcę rozwodu. Chcę żyć po swojemu.”

Wtedy zaczęły się prawdziwe schody. Teściowa groziła sądem o odebranie mi dziecka:
– Ty sobie nie poradzisz! Dziecko potrzebuje matki!
Moja mama broniła mnie jak lwica:
– Zofia, lepiej niech pani spojrzy na swoją córkę! Michał daje radę!

W sądzie Marta była chłodna i rzeczowa:
– Nie jestem gotowa na macierzyństwo. Chcę rozwodu bez orzekania o winie.
Sędzina spojrzała na mnie współczująco:
– Czy pan chce coś dodać?
– Chcę tylko wychowywać syna najlepiej jak potrafię.

Po rozprawie podszedłem do Marty na korytarzu.
– Dlaczego? Przecież mogliśmy spróbować terapii…
Spojrzała na mnie pustym wzrokiem:
– Ja już nie chcę próbować.

Wróciłem do domu z Antosiem na rękach i poczułem się jak rozbitek na tratwie pośrodku oceanu.

Minęły miesiące. Powoli uczyłem się być ojcem i matką jednocześnie. Gotowałem zupki według przepisów mamy Haliny, prałem śpioszki po nocach i czytałem poradniki psychologiczne dla samotnych rodziców. Zacząłem chodzić z Antosiem do klubu malucha – tam poznałem innych samotnych rodziców: Anię po rozwodzie i Tomka wdowca po ciężkiej chorobie żony.

Pewnego dnia Ania zaprosiła nas na kawę.
– Michał, nie jesteś sam – powiedziała cicho. – Wiem jak to jest budzić się w pustym łóżku i słyszeć tylko płacz dziecka…
Rozmawialiśmy długo o stracie, żalu i nadziei.

Z czasem Antoś zaczął się uśmiechać coraz częściej. Pierwsze „tata” usłyszałem w maju – płakałem wtedy jak dziecko.

Rodzina powoli zaczęła akceptować nową rzeczywistość. Mama przyjeżdżała rzadziej, ale zawsze z domowym rosołem i dobrym słowem. Teściowa przestała dzwonić po kolejnej przegranej sprawie sądowej.

Marta? Słyszałem od znajomych, że wyjechała do Krakowa i pracuje w korporacji jako menadżerka projektów IT. Podobno jest szczęśliwa.

Czasem zastanawiam się, czy mogłem zrobić coś inaczej. Czy mogłem bardziej ją wspierać? Czy depresja poporodowa naprawdę odbiera człowiekowi wszystko?

Dziś Antoś ma trzy lata i jest moim całym światem. Nadal boję się przyszłości – przedszkole, pytania o mamę, samotność wieczorami… Ale wiem jedno: zrobiłem wszystko, co mogłem.

Czy można być dobrym ojcem bez matki? Czy dziecko wychowane przez samotnego tatę będzie szczęśliwe? Może ktoś z was zna odpowiedź…