Gdy własna matka staje się wrogiem: historia o wybaczeniu, które boli najbardziej

— Nie wracaj tu więcej! — krzyk mojej matki odbił się echem po klatce schodowej, gdy z trzaskiem zamykała mi drzwi przed nosem. Stałam na zimnych kafelkach, z walizką w jednej ręce i torbą z książkami w drugiej. Miałam wtedy siedemnaście lat i pierwszy raz w życiu poczułam się naprawdę bezdomna.

To nie był pierwszy raz, kiedy matka wyrzucała mnie z domu. Ale tym razem wiedziałam, że nie żartuje. W jej oczach nie było już gniewu — tylko zmęczenie i coś, co przypominało ulgę. Może dlatego nie płakałam. Może dlatego nie błagałam jej o litość. Po prostu odwróciłam się i zeszłam po schodach, czując jak z każdym krokiem coś we mnie umiera.

Mam na imię Dorota. Urodziłam się w małym mieście pod Łodzią. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam pięć lat — zawał serca, nagle, bez ostrzeżenia. Zostałyśmy same: ja i mama, Barbara. Przez lata powtarzała wszystkim, że jestem jej całym światem. Ale ja tego nie czułam. W domu zawsze było zimno, nawet gdy kaloryfery grzały do czerwoności.

— Znowu dostałaś czwórkę? — pytała z pogardą, gdy pokazywałam świadectwo. — Po co ci te książki? I tak skończysz jak ja: sama, z dzieckiem na głowie.

Nie rozumiałam jej goryczy. Próbowałam być lepsza, grzeczniejsza, bardziej posłuszna. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej ona mnie odpychała. Czasem myślę, że widziała we mnie siebie sprzed lat i to ją bolało najbardziej.

W liceum zaczęłam uciekać do biblioteki. Tam czułam się bezpieczna. Tam nikt nie krzyczał, nikt nie wyśmiewał moich marzeń o studiach w Warszawie. Tam poznałam Paulinę — moją pierwszą prawdziwą przyjaciółkę.

— Twoja mama jest dziwna — powiedziała kiedyś Paulina po tym, jak przyszła do mnie na noc. — Nigdy się nie uśmiecha. Jakby cały czas była na ciebie zła.

— Może po prostu taka jest — wzruszyłam ramionami.

Ale wiedziałam, że to nieprawda.

Wszystko zmieniło się w ostatniej klasie liceum. Dostałam się na wymarzoną polonistykę w Warszawie. Przyszłam do domu z listem z uczelni i łzami szczęścia w oczach.

— Znowu mnie zostawiasz? — zapytała matka lodowatym tonem.

— Mamo… To moja szansa! Zawsze mówiłaś, że mam być kimś…

— Ja mówiłam? — roześmiała się gorzko. — Ty nigdy mnie nie słuchasz! Myślisz tylko o sobie! Wyjeżdżaj! Lepiej dla mnie!

Tego wieczoru spakowałam się w milczeniu. Rano usłyszałam tylko trzask drzwi i jej kroki na schodach. Nie pożegnałyśmy się.

W Warszawie było ciężko. Wynajmowałam pokój z dwiema innymi dziewczynami na Bródnie. Pracowałam w kawiarni, żeby mieć na czynsz i jedzenie. Czasem dzwoniłam do mamy — nigdy nie odbierała. Pisałam listy — nigdy nie odpisała.

Po roku wróciłam na święta. Stałam pod drzwiami z opłatkiem i prezentem. Otworzyła mi sąsiadka.

— Pani Barbara wyjechała do sanatorium na dwa tygodnie — powiedziała cicho.

Zostawiłam prezent pod wycieraczką i wróciłam do Warszawy z poczuciem klęski.

Przez kolejne lata próbowałam budować własne życie. Skończyłam studia z wyróżnieniem, dostałam pracę w wydawnictwie, poznałam Michała — mojego przyszłego męża. Był czuły, cierpliwy i kochał mnie taką, jaka byłam. Ale nawet on nie rozumiał mojej relacji z matką.

— Czemu ciągle próbujesz się z nią kontaktować? — pytał pewnego wieczoru, gdy znów płakałam po bezowocnej rozmowie telefonicznej.

— Bo to moja mama…

— Ale ona cię rani! Dorota, musisz pomyśleć o sobie!

Nie umiałam przestać próbować.

Kiedy urodził się nasz syn Kuba, znów zadzwoniłam do mamy.

— Mamo… Urodził się Kuba. Twój wnuk.

— Nie mam wnuka — odpowiedziała chłodno i odłożyła słuchawkę.

To był moment przełomowy. Przez kilka miesięcy nie mogłam spać. Michał coraz częściej wracał późno do domu. W końcu wyznał:

— Dorota… Ja już nie mogę tak żyć. Ciągle jesteś smutna, ciągle myślisz o niej… Ja też chcę być dla ciebie ważny.

Zaczęliśmy się oddalać. Kłóciliśmy się o drobiazgi: o to, kto ma odebrać Kubę z przedszkola, kto ma zrobić zakupy, kto zapomni o rocznicy ślubu. Ale pod tym wszystkim była jedna rana: moja matka.

Pewnego dnia Michał spakował walizkę.

— Kocham cię, ale muszę odpocząć — powiedział cicho i wyszedł.

Zostałam sama z Kubą i pustką w sercu.

Minęły dwa lata zanim odważyłam się znów pojechać do rodzinnego miasta. Mama była już chora — rak płuc zabierał ją powoli i boleśnie. Leżała w łóżku, wychudzona i blada.

— Po co przyjechałaś? — zapytała bez emocji.

— Bo jesteś moją mamą…

— Za późno na wszystko — wyszeptała i odwróciła wzrok.

Przez tydzień siedziałam przy jej łóżku, zmieniając opatrunki i podając wodę przez słomkę. Nie rozmawiałyśmy prawie wcale. Ostatniego dnia spojrzała na mnie inaczej niż zwykle.

— Dorota…

— Tak?

— Przepraszam… Nie umiałam inaczej…

Poczułam łzy na policzkach. Chciałam ją przytulić, ale odsunęła się lekko.

— Nie umiem cię kochać… Ale próbowałam…

Zmarła tej samej nocy.

Po pogrzebie wróciłam do Warszawy z poczuciem ulgi i żalu jednocześnie. Michał wrócił do nas po kilku miesiącach rozłąki. Zaczęliśmy powoli odbudowywać nasze życie — już bez ciężaru oczekiwań mojej matki.

Dziś patrzę na Kubę i zastanawiam się: czy będę umiała być dla niego lepszą matką? Czy potrafię przerwać ten łańcuch bólu?

Czasem myślę: czy naprawdę można wybaczyć komuś wszystko? Czy są rany, które nigdy się nie zagoją?

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć własnej matce?