Gdy świat się wali: Zrozumiałem, że kocham żonę, kiedy była o krok od śmierci
Wszystko zaczęło się od krzyku mojej córki. Była trzecia nad ranem, kiedy wybiegłem z sypialni, potykając się o własne nogi. „Tato! Mama nie oddycha!” – wrzeszczała Zosia, trzymając telefon w drżących dłoniach. Wpadłem do łazienki i zobaczyłem Agatę leżącą na zimnych kafelkach, bladą jak ściana. Przez chwilę świat przestał istnieć – tylko jej bezwładne ciało i moje serce bijące jak oszalałe. Zacząłem ją reanimować, krzycząc do Zosi: „Dzwoń po karetkę! Szybko!”.
To był początek końca mojego starego życia.
Mam na imię Bartosz. Przez lata byłem typowym facetem z warszawskiego blokowiska – pracowałem w IT, zarabiałem nieźle, miałem rodzinę, dom na kredyt i własne marzenia. Agata była moją żoną od dziesięciu lat. Poznaliśmy się na studiach w Poznaniu – ona studiowała psychologię, ja informatykę. Była inna niż wszystkie dziewczyny: cicha, zamyślona, z tym swoim lekko ironicznym uśmiechem. Wciągnęła mnie w swój świat książek i rozmów do rana. Zakochałem się wtedy, ale z czasem… wszystko spowszedniało.
Po ślubie życie nas przygniotło. Kredyt na mieszkanie, dwójka dzieci – Zosia i Kuba – wieczne zmęczenie, praca po godzinach. Agata rzuciła pracę po drugim porodzie, bo Kuba był wcześniakiem i wymagał opieki. Ja coraz częściej zostawałem dłużej w biurze albo szedłem na piwo z kolegami. W domu czułem się jak gość – dzieci płakały, Agata była wiecznie zmęczona i rozdrażniona. Zaczęliśmy się mijać.
Pewnego dnia poznałem Martynę – nową koleżankę z pracy. Była młodsza ode mnie o siedem lat, pełna energii i podziwu dla moich żartów. Zacząłem z nią flirtować, potem spotykać się po pracy. Czułem się znowu młody, ważny. Agata coś przeczuwała – widziałem to w jej oczach, kiedy wracałem późno albo ukradkiem sprawdzałem telefon.
– Bartosz, co się z nami dzieje? – zapytała któregoś wieczoru.
– Nic się nie dzieje – odburknąłem.
– Przestań kłamać. Wiem, że mnie zdradzasz.
Zamilkłem. Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy.
Zamiast rozmawiać, zamknąłem się w sobie jeszcze bardziej. Martyna była odskocznią od codzienności – nie chciałem zostawiać rodziny, ale nie umiałem już być blisko Agaty. Dzieci widziały nasze kłótnie i milczenie przy stole. Teściowa coraz częściej dzwoniła do Agaty, wypytując o wszystko i krytykując mnie za brak zaangażowania.
– On cię nie szanuje! – mówiła przez telefon tak głośno, że słyszałem ją w drugim pokoju.
– Mamo, proszę cię… To nie takie proste – odpowiadała Agata cicho.
Wszystko zmieniło się tamtej nocy. Po ataku Agata trafiła do szpitala na Banacha. Diagnoza: guz mózgu. Lekarze nie dawali gwarancji powodzenia operacji. Siedziałem na plastikowym krześle pod salą operacyjną i pierwszy raz od lat płakałem jak dziecko.
Wtedy dotarło do mnie, że mogę ją stracić. Że przez własną głupotę mogę zostać sam z dwójką dzieci i poczuciem winy większym niż cokolwiek wcześniej.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy w zawieszeniu. Ja rzuciłem Martynę – napisałem jej krótkiego SMS-a: „Nie mogę tego ciągnąć. Moja żona jest chora”. Odpisała tylko: „Rozumiem” i zniknęła z mojego życia tak szybko, jak się pojawiła.
W domu panował chaos. Teściowa przyjechała z Bydgoszczy i próbowała przejąć kontrolę nad wszystkim – gotowała obiady, sprzątała, ale też krytykowała każdy mój ruch.
– Bartosz, ty nawet nie umiesz dzieciom kanapek zrobić! Co ty robiłeś przez te lata?!
– Daj mi spokój! Staram się jak mogę!
– Gdybyś się starał wcześniej, Agata by teraz nie leżała w szpitalu!
Zosia płakała nocami, Kuba zaczął moczyć się w nocy ze stresu. Ja chodziłem jak zombie – praca przestała mieć znaczenie, liczyło się tylko to, czy Agata przeżyje kolejną noc.
Po operacji przez kilka dni była nieprzytomna. Siedziałem przy jej łóżku i mówiłem do niej szeptem:
– Wróć do nas… Proszę cię… Nie wiem, co zrobię bez ciebie…
W końcu otworzyła oczy. Była słaba, ledwo mówiła.
– Bartosz… jesteś?
– Jestem… zawsze będę.
– Nie kłam już… Proszę cię…
Poczułem wtedy taki wstyd jak nigdy wcześniej. Opowiedziałem jej o wszystkim – o Martynie, o tym jak ją zawiodłem.
– Przepraszam cię… Nie zasługuję na ciebie…
Agata spojrzała na mnie długo i cicho powiedziała:
– Każdy zasługuje na drugą szansę… Ale musisz mi ją udowodnić.
Od tamtej pory zacząłem walczyć o nią naprawdę. Uczyłem się gotować (pierwsze naleśniki przypaliłem tak bardzo, że Kuba uciekł z kuchni ze śmiechem), sprzątałem dom razem z Zosią, chodziłem na zebrania szkolne i czytałem dzieciom bajki na dobranoc.
Teściowa powoli zaczęła mnie akceptować:
– Widzisz? Możesz być ojcem i mężem… Tylko musisz chcieć.
Agata przechodziła rehabilitację – były dni lepsze i gorsze. Czasem wybuchała płaczem bez powodu:
– Boję się… że już nigdy nie będę taka jak dawniej…
Przytulałem ją wtedy mocno:
– Dla mnie jesteś najważniejsza… Przepraszam za wszystko…
Dzieci też zaczęły się otwierać:
– Tato… czy mama umrze? – zapytał Kuba pewnej nocy.
– Nie wiem… Ale będziemy razem walczyć o każdy dzień.
W pracy poprosiłem o urlop bezpłatny – szef patrzył na mnie ze współczuciem:
– Bartosz… rodzina jest najważniejsza. Wracaj kiedy będziesz mógł.
Przez te miesiące nauczyłem się pokory i wdzięczności za rzeczy najprostsze: uśmiech Agaty rano przy kawie; śmiech dzieci; wspólne wieczory przy planszówkach; nawet kłótnie o to, kto ma wyrzucić śmieci.
Agata powoli wraca do zdrowia – jeszcze długa droga przed nami, ale jesteśmy razem. Czasem patrzę na nią ukradkiem i myślę: jak mogłem być tak ślepy? Jak mogłem szukać szczęścia gdzie indziej?
Dziś wiem jedno: kocham ją bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. I zrobię wszystko, żeby już nigdy nie poczuła się samotna czy nieważna.
Czasem pytam siebie: dlaczego dopiero tragedia musiała mi otworzyć oczy? Czy naprawdę musimy stracić coś ważnego, żeby docenić to, co mamy? Może ktoś z was też przeżył podobne przebudzenie? Podzielcie się swoją historią…