Gdy miłość staje się udręką: Historia Magdy z Radomia
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy usłyszałam trzask drzwi. Marcin wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Zanim zdążyłam odłożyć ścierkę, już stał w progu kuchni, z twarzą napiętą jak struna. „Znowu byłaś u tej swojej koleżanki? Znowu plotki?” – rzucił przez zaciśnięte zęby. W jego oczach widziałam cień, którego kiedyś nie było. Jeszcze kilka lat temu ten sam mężczyzna potrafił rozśmieszyć mnie do łez i tulić do snu, a dziś… dziś czułam się jak intruz we własnym domu.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć „nie” jego matce. Albo gdy odmówiłam kolejnej rodzinnej kolacji w niedzielę, bo chciałam po prostu posiedzieć sama z książką. Ale zanim opowiem o końcu, muszę wrócić do początku – do czasów, gdy byłam Magdą z Radomia, dziewczyną z marzeniami i sercem na dłoni.
Wychowałam się na osiedlu Gołębiów, gdzie wszyscy znali wszystkich. Moja mama była nauczycielką biologii w liceum, tata prowadził warsztat samochodowy. Miałam starszego brata, Pawła, który zawsze mnie bronił przed podwórkowymi łobuzami. W szkole byłam raczej cicha, ale miałam jedną przyjaciółkę – Kingę. To ona poznała mnie z Marcinem na studniówce jej kuzyna.
Marcin był wtedy studentem politechniki, przystojny, wygadany, z poczuciem humoru ostrym jak brzytwa. Od razu mnie zauroczył. Po kilku miesiącach byliśmy nierozłączni. Moja mama powtarzała: „Magda, on jest dobry chłopak, ale pamiętaj – nie daj sobie wejść na głowę”. Śmiałam się wtedy, bo Marcin był czuły i troskliwy. Kiedy poprosił mnie o rękę na rynku w Krakowie, płakałam ze szczęścia.
Ślub był jak z bajki – biała suknia, kościół pełen kwiatów i rodzina śpiewająca „Sto lat” do mikrofonu. Po weselu zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu po babci Marcina. Było ciasno, ale nasze. Pracowałam jako nauczycielka muzyki w podstawówce, on dostał etat w biurze projektowym. Życie wydawało się proste i piękne.
Pierwsze rysy pojawiły się po narodzinach naszej córki, Zosi. Byłam wykończona nieprzespanymi nocami, a Marcin coraz częściej zostawał po godzinach w pracy. „Muszę zarobić na rodzinę” – tłumaczył. Ale ja czułam się coraz bardziej samotna. Teściowa wpadała niemal codziennie pod pretekstem pomocy przy dziecku. W rzeczywistości kontrolowała każdy mój ruch.
Pewnego dnia usłyszałam przez uchylone drzwi rozmowę Marcina z matką:
– Magda powinna więcej siedzieć w domu. Dziecko potrzebuje matki!
– Mamo, ona też chce pracować…
– Praca? A kto obiad ugotuje? Ty będziesz chodził głodny?
Zacisnęłam pięści. Chciałam wybiec i krzyknąć: „Nie jestem służącą!” Ale zabrakło mi odwagi.
Z czasem Marcin zaczął powtarzać słowa matki. „Może powinnaś wziąć urlop wychowawczy? Zosia jest jeszcze taka mała”. Czułam się osaczona. Kiedy próbowałam rozmawiać o swoich marzeniach – o powrocie do gry na skrzypcach, o kursie dyrygentury – Marcin tylko wzdychał:
– Magda, mamy teraz inne priorytety.
Zgodziłam się dla świętego spokoju. Ale w środku coś we mnie pękało.
Kolejne lata przyniosły drugie dziecko – syna Michała – i jeszcze więcej obowiązków. Marcin coraz częściej bywał nieobecny duchem. Wieczorami siedział przed komputerem albo oglądał mecze z ojcem. Ja gotowałam, sprzątałam i odrabiałam lekcje z dziećmi.
Kiedy próbowałam porozmawiać:
– Marcin, czuję się samotna… – zaczynałam.
– Przesadzasz! Masz zdrowe dzieci, dach nad głową! Czego ci brakuje?
Z czasem przestałam mówić cokolwiek.
Najgorsze przyszło po śmierci mojego taty. Mama załamała się i potrzebowała mojej pomocy. Chciałam zabrać ją do siebie na kilka tygodni.
– Nie ma mowy – powiedziała teściowa stanowczo podczas rodzinnego obiadu. – Tu nie jest hotel!
Marcin milczał.
Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą nienawiść do tej rodziny.
Zaczęły się kłótnie o wszystko: o pieniądze, o dzieci, o to, że nie jestem wystarczająco wdzięczna za „wszystko co mam”. Marcin coraz częściej podważał moje decyzje przy dzieciach:
– Michał nie pójdzie na basen! To strata czasu i pieniędzy!
– Ale on to kocha!
– Nie dyskutuj ze mną przy dzieciach!
Czułam się jak powietrze.
Kiedy próbowałam wrócić do pracy na pół etatu w szkole muzycznej:
– Po co ci to? Lepiej zajmij się domem! – rzuciła teściowa.
A Marcin tylko wzruszył ramionami.
Przyjaciółka Kinga próbowała mnie wspierać:
– Magda, musisz coś zmienić! Przecież ty gaśniesz!
Ale ja nie miałam już siły walczyć.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z kartką papieru i zaczęłam pisać list do siebie sprzed lat:
„Magdo, pamiętasz jak marzyłaś o scenie? O podróżach? O tym, że będziesz kimś więcej niż tylko żoną i matką?”
Łzy kapały na kartkę.
Następnego dnia Marcin znalazł list.
– Co to ma być? Chcesz mnie zostawić?
– Chcę być szczęśliwa – wyszeptałam.
– A dzieci? A dom? Myślisz tylko o sobie!
Przez kolejne tygodnie atmosfera była nie do zniesienia. Teściowa przychodziła codziennie i patrzyła na mnie jak na wroga numer jeden.
– Moja synowa chyba zapomniała, kto jej dał dach nad głową – mówiła głośno do Marcina.
Dzieci zaczęły pytać: „Mamo, dlaczego płaczesz?”
Czułam się winna za wszystko: za swoje marzenia, za łzy dzieci, za to, że nie potrafię być szczęśliwa w tym życiu, które wybrałam.
W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam Marcinowi:
– Chcę rozwodu.
Zbladł.
– Nie możesz mi tego zrobić! Zniszczysz rodzinę!
– Rodzina już dawno przestała istnieć – odpowiedziałam cicho.
Przez kolejne miesiące żyliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Dzieci wyczuwały napięcie i zaczęły mieć problemy w szkole. Teściowa rozpowiadała po całej rodzinie:
– Magda zwariowała! Pewnie ma kogoś!
Kinga była jedyną osobą, która mnie wspierała:
– Magda, masz prawo być szczęśliwa! Nie jesteś winna temu, że miłość umarła!
Ale ja ciągle się bałam. Bałam się opinii ludzi, bałam się samotności, bałam się tego, że może jednak to ja jestem problemem.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na swoje odbicie w oknie. Widzę kobietę zmęczoną życiem, ale gdzieś głęboko tli się jeszcze iskra nadziei.
Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla innych aż do zatracenia? Czy odwaga do odejścia to egoizm czy ratunek dla własnej duszy?
A może Wy też kiedyś baliście się odejść? Co Was zatrzymało?