Gdy dzieci dorosły, ona zniknęła, a ja zostałem z cichym żalem – historia Zbigniewa i Haliny

Zimny deszcz bębnił o parapet, kiedy Halina zatrzasnęła za sobą drzwi. Nawet nie spojrzała na mnie, nie powiedziała „do widzenia”. Po prostu wyszła. Zostałem sam w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, wśród ścian, które jeszcze rano pachniały jej perfumami. Przez chwilę miałem nadzieję, że zaraz wróci, że to tylko kolejna kłótnia o drobiazg – o rozrzucone skarpetki, o to, że zapomniałem kupić mleka. Ale minuty zamieniły się w godziny, a potem w dni. Halina nie wracała.

Dzieci? Dawno już wyfrunęły z gniazda. Marta mieszka z rodziną w Londynie, Michał pojechał za pracą do Wrocławia. Zostaliśmy sami – ja i Halina – i nagle okazało się, że nie umiemy ze sobą żyć. Przez lata byliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna: ona gotowała, sprzątała, dbała o dom; ja pracowałem, naprawiałem krany, czasem wyprowadzałem śmieci. Rozmawialiśmy głównie o dzieciach i rachunkach. Myślałem, że tak wygląda szczęście.

Pamiętam ten wieczór jak dziś. Siedziałem przy stole, oglądałem Wiadomości. Halina weszła do pokoju z walizką.

– Zbyszek, ja już nie mogę – powiedziała cicho. – Nie chcę tak żyć do końca swoich dni. Potrzebuję czegoś więcej niż gotowania ci obiadu i czekania, aż wrócisz z pracy.

– Co ty wygadujesz? – próbowałem żartować. – Przecież mamy wszystko! Dzieci są zdrowe, mieszkanie spłacone…

– Ale ja nie jestem szczęśliwa – przerwała mi. – Nie pamiętasz nawet, kiedy mam urodziny. Nie pytasz, jak się czuję. Nawet nie zauważyłeś, że od miesiąca śpię w innym pokoju.

Zatkało mnie. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Patrzyłem tylko, jak wychodzi. Potem długo siedziałem w ciszy.

Następnego dnia zadzwoniłem do Marty.

– Cześć tato! – usłyszałem jej głos pełen energii.

– Cześć córeczko…

– Coś się stało?

– Mama… wyjechała. Nie wiem dokąd.

Zapadła cisza.

– Może daj jej trochę czasu? – zaproponowała Marta. – Ostatnio była jakaś przygaszona…

Nie miałem pojęcia, jak bardzo byłem ślepy na jej smutek.

Przez kolejne dni próbowałem żyć normalnie. Wstawałem rano, robiłem sobie kawę (za mocną), jadłem kanapki (za suche), patrzyłem przez okno na szarą Warszawę. Wieczorami siadałem przed telewizorem i udawałem przed samym sobą, że wszystko jest w porządku. Ale nie było.

W końcu zadzwonił Michał.

– Tata, co się dzieje?

– Nic…

– Marta mi powiedziała. Mama do mnie też nie dzwoni…

– Może… może to moja wina? – wyszeptałem.

– Może oboje jesteście zmęczeni? – odpowiedział Michał łagodnie. – Może musicie pogadać jak ludzie?

Ale jak rozmawiać z kimś, kto nie odbiera telefonu?

Minął tydzień. Zacząłem rozumieć, jak bardzo byłem zależny od Haliny. Nie potrafiłem znaleźć jej ulubionej kawy w sklepie. Nie wiedziałem nawet, gdzie trzyma żelazko. W kuchni panował chaos – przypaliłem garnek z zupą pomidorową (jej przepis!), a potem przez godzinę szorowałem go druciakiem.

W pracy koledzy patrzyli na mnie z ukosa.

– Zbyszek, wszystko gra? – zapytał Andrzej przy automacie do kawy.

– Jasne…

Ale nie grało nic.

Wieczorami coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Samotność bolała bardziej niż jakakolwiek choroba. Zacząłem wspominać początki naszego małżeństwa: pierwsze randki nad Wisłą, wspólne wypady na Mazury, śmiech dzieci w ogródku działkowym pod Piasecznem. Gdzie to wszystko się podziało?

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka z naprzeciwka.

– Panie Zbyszku… czy wszystko u pana dobrze? Bo tak cicho u was ostatnio…

– Tak… wszystko dobrze…

Ale ona wiedziała swoje.

Po dwóch tygodniach dostałem list. Prawdziwy list, nie maila ani SMS-a. Rozpoznałem pismo Haliny od razu:

„Zbyszku,
Nie uciekłam od ciebie z nienawiści ani złości. Po prostu musiałam odpocząć od tej codzienności, która mnie przygniotła. Przez lata byłam dla wszystkich: dla dzieci, dla ciebie, dla twojej matki (pamiętasz te wieczne pretensje?), dla sąsiadów… A kiedy zostałam tylko dla siebie – poczułam pustkę i strach. Muszę się odnaleźć na nowo. Może kiedyś wrócę. Może będziemy umieli być razem inaczej niż dotąd.”

Czytałem ten list dziesięć razy pod rząd.

Zacząłem myśleć o tym wszystkim, co przez lata przemilczałem: o tym, jak Halina chciała wrócić do pracy po urodzeniu Marty, a ja ją przekonałem, żeby została w domu („bo kto zajmie się dziećmi?”). O tym, jak zawsze decydowałem o wakacjach („Mazury są tańsze niż Chorwacja!”). O tym, jak ignorowałem jej łzy po kłótni z moją matką („przesadzasz!”). O tym, jak nigdy nie pytałem jej o marzenia.

W końcu zadzwoniła Marta:

– Tato… mama jest u cioci Krysi w Gdańsku. Dzwoniłam do niej. Powiedziała mi tylko tyle: „Nie martw się o tatę”.

– Czy ona wróci?

– Nie wiem… Ale może powinieneś pojechać i z nią porozmawiać?

Bałem się tej rozmowy bardziej niż czegokolwiek w życiu.

Pojechałem do Gdańska pociągiem. Całą drogę patrzyłem przez okno na szare pola i myślałem o tym, co powiem Halinie. Kiedy stanąłem pod drzwiami Krysi, serce waliło mi jak młotem.

Otworzyła mi sama Halina. Wyglądała inaczej – spokojniejsza, młodsza?

– Zbyszek…

– Halina…

Staliśmy tak chwilę w milczeniu.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu cicho. – Przepraszam za wszystko.

Usiadła naprzeciwko mnie przy stole w kuchni Krysi.

– Wiesz… przez tyle lat czułam się niewidzialna – zaczęła powoli Halina. – Byłam tylko dodatkiem do twojego życia. Kiedy dzieci wyjechały… zostałam sama z tobą i nagle zobaczyłam, że nie mamy już o czym rozmawiać.

– Chciałbym to zmienić…

– Ja też bym chciała… Ale nie wiem czy potrafię wrócić do tamtego życia.

Rozmawialiśmy długo – o wszystkim i o niczym: o dzieciach, o starych znajomych ze studiów (pamiętasz Marka i jego wieczne żarty?), o tym jak bardzo oboje boimy się starości i samotności.

Wróciłem do Warszawy sam. Halina została jeszcze u Krysi.

Od tamtej pory pisaliśmy do siebie listy co tydzień. Czasem dzwoniliśmy wieczorem i rozmawialiśmy godzinami – pierwszy raz od lat naprawdę słuchając siebie nawzajem.

Po miesiącu Halina wróciła do domu – ale już nie była tą samą kobietą co dawniej. Zaczęła chodzić na zajęcia jogi, spotykać się z koleżankami z liceum (których zawsze jej zazdrościłem). Ja nauczyłem się gotować (pierwszy raz zrobiłem rosół bez kostki!). Zaczęliśmy wychodzić razem na spacery po Kabatach i jeździć na rowerach nad Wisłę.

Nie było łatwo odbudować to wszystko od nowa. Były łzy i kłótnie („Znowu zostawiłeś kubek po kawie na stole!”), ale były też pierwsze od lat wspólne śniadania przy jednym stole bez telewizora.

Dziś wiem jedno: gdy dzieci dorosną i wyjadą daleko – zostajemy tylko my sami ze sobą i naszymi błędami. Czy można nauczyć się kochać na nowo po tylu latach? Czy można przebaczyć sobie wzajemne zaniedbania?

Czasem patrzę na Halinę i myślę: czy gdyby wtedy nie wyszła – czy dziś bylibyśmy szczęśliwi? A może czasem trzeba odejść na chwilę, żeby móc wrócić naprawdę?