Gdy autobus stanął, życie ruszyło pełną parą – historia Barbary Gajdy

Gdy autobus nagle stanął na środku rozgrzanej szosy pod Piotrkowem Trybunalskim, poczułam, jakby ktoś wyrwał mnie z letargu. Siedziałam w drugim rzędzie z wnuczką Mają i wnukiem Jankiem, oboje już marudni i spoceni. Kierowca przeklął pod nosem, a starsza pani z tyłu zaczęła głośno narzekać: – No pięknie, jeszcze tego brakowało! – Dzieci spojrzały na mnie z niepokojem. – Babciu, co teraz będzie? – zapytała Maja, ściskając moją dłoń.

Sięgnęłam po telefon, by zadzwonić do syna, ale zanim zdążyłam wybrać numer, obok autobusu zatrzymał się srebrny opel. Szyba powoli opadła i zobaczyłam twarz, której nie widziałam od ponad trzydziestu lat. Serce zabiło mi mocniej. To był Andrzej – mój pierwszy chłopak, ten, którego rodzina przekreśliła naszą miłość, bo byłam „za biedna” dla ich syna.

Zanim jednak powiem wam, co wydarzyło się tego dnia, musicie wiedzieć, jak do tego doszło. Bo moje życie nigdy nie było proste.

Urodziłam się w małej wsi pod Bełchatowem jako najmłodsza z czwórki rodzeństwa. Ojciec pił, matka harowała w polu i w domu. Wszyscy mówili: „Barbara, ty to masz głowę na karku, daleko zajdziesz”. Ale życie szybko zweryfikowało te plany. Gdy miałam siedemnaście lat, zakochałam się w Andrzeju – synu miejscowego lekarza. Byliśmy nierozłączni przez dwa lata. Planowaliśmy wspólną przyszłość, choć jego matka patrzyła na mnie z pogardą.

Pewnego dnia zaprosiła mnie do siebie na herbatę. Pamiętam jej słowa jak dziś: – Basiu, Andrzej musi skończyć studia medyczne. Ty? Ty powinnaś znaleźć sobie kogoś ze swojego świata. Nie mieszaj mu w głowie.

Wyszłam stamtąd upokorzona i zapłakana. Andrzej próbował walczyć o nas, ale jego ojciec zagroził mu odcięciem od pieniędzy. W końcu wyjechał na studia do Warszawy i kontakt się urwał.

W domu nie było lepiej. Brat Marek popadł w długi przez hazard, siostra Lucyna uciekła do Niemiec za chlebem i ślad po niej zaginął. Zostałam z matką i ojcem-alkoholikiem. Po maturze zaczęłam pracować w sklepie spożywczym w Piotrkowie. Tam poznałam Zbyszka – mojego przyszłego męża.

Zbyszek był inny niż Andrzej – prosty chłopak z sąsiedniej wsi, pracowity, ale zamknięty w sobie. Oświadczył mi się po pół roku znajomości. Nie kochałam go tak jak Andrzeja, ale bałam się samotności i tego, że zostanę na zawsze „starą panną”.

Nasze małżeństwo od początku było trudne. Zbyszek miał swoje zasady: „Kobieta powinna siedzieć w domu”, „Dzieci to obowiązek kobiety”. Urodziłam dwóch synów – Pawła i Michała. Z czasem Zbyszek zaczął pić coraz więcej. W domu pojawiły się awantury.

Pamiętam jedną z nich szczególnie wyraźnie:
– Gdzie byłaś?! – wrzasnął Zbyszek pewnego wieczoru.
– Pracowałam dłużej, bo szefowa kazała zostać na inwentaryzacji.
– Kłamiesz! Pewnie z kimś się puszczasz!
– Przestań! Dzieci słyszą!
– Mam to gdzieś! – rzucił szklanką o ścianę.

Synowie chowali się wtedy pod stołem w kuchni. Po tej awanturze przez tydzień nie odzywałam się do męża. Ale nie miałam dokąd pójść – matka była już schorowana, a brat Marek przepadł gdzieś na Śląsku.

Z czasem nauczyłam się żyć obok Zbyszka jak cień. Pracowałam w sklepie, potem dorabiałam sprzątaniem u bogatszych sąsiadów. Chciałam tylko jednego: żeby dzieci miały lepiej niż ja.

Paweł wyjechał na studia do Łodzi i szybko się usamodzielnił. Michał został bliżej domu – założył rodzinę i zamieszkał ze mną po śmierci Zbyszka (który zapił się na śmierć mając 54 lata). Przez chwilę myślałam, że teraz będzie lepiej.

Ale życie znów mnie zaskoczyło. Michał ożenił się z Agatą – dziewczyną z miasta, która od początku patrzyła na mnie z góry.
– Pani Basiu, może by pani nie gotowała codziennie tych samych zup? Michał lubi coś innego.
– Agato, robię co mogę…
– Może lepiej by było, gdybyśmy zamieszkali sami?

Czułam się niepotrzebna we własnym domu. Michał coraz częściej stawał po stronie żony:
– Mamo, Agata ma rację… Może poszukasz sobie czegoś dla siebie? Może działka?

Zgodziłam się dla świętego spokoju. Działka stała się moją ucieczką od codzienności i konfliktów rodzinnych.

W międzyczasie Paweł rozwiódł się po pięciu latach małżeństwa – jego żona zostawiła go dla innego i zabrała córkę do Niemiec. Paweł popadł w depresję i przestał się odzywać do rodziny.

Zostałam sama z wnukami Mają i Jankiem – dziećmi Michała i Agaty. To one dawały mi siłę do życia.

I właśnie tego sierpniowego dnia wracałam z nimi z działki autobusem do Piotrkowa. Gdy autobus stanął na środku drogi i zobaczyłam Andrzeja za szybą samochodu, poczułam jakby czas cofnął się o trzydzieści lat.

Andrzej wysiadł z auta i podszedł do mnie:
– Basiu? To naprawdę ty?
– Andrzej… Nie wierzę…
– Wsiadajcie do samochodu! Podrzucę was do miasta.

Wahałam się chwilę, ale dzieci były zmęczone upałem i marudzeniem innych pasażerów.
W aucie panowała niezręczna cisza. W końcu Andrzej odezwał się pierwszy:
– Słyszałem o Zbyszku… Przykro mi.
– Było minęło – odpowiedziałam cicho.
– Wiesz… Ja też nie miałem szczęścia w życiu osobistym. Żona zostawiła mnie dla kolegi z pracy. Syn wyjechał do Anglii i rzadko dzwoni.

Spojrzałam na niego uważnie – miał siwe włosy i zmarszczki wokół oczu, ale ten sam ciepły uśmiech co dawniej.
– Czasami myślę… co by było gdybyśmy wtedy nie dali się rozdzielić? – zapytał nagle.
Zamilkłam na chwilę:
– Może byłoby inaczej… Ale chyba musieliśmy przejść przez swoje piekło.

Odprowadził nas pod blok Michała.
– Basiu… Jeśli chcesz… może spotkamy się na kawie? Pogadamy jak dawniej?
Patrzyłam na niego długo:
– Chyba czas dać sobie drugą szansę…

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o swoim życiu: o tym ile razy pozwoliłam innym decydować za mnie; ile razy rezygnowałam ze szczęścia dla świętego spokoju albo ze strachu przed samotnością.

Następnego dnia zadzwoniłam do Andrzeja i umówiliśmy się na kawę w małej cukierni przy rynku. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim: o dzieciach, wnukach, pracy i marzeniach sprzed lat. Poczułam coś dziwnego – lekkość serca i nadzieję na przyszłość.

Po kilku tygodniach zaczęliśmy spotykać się regularnie. Michał patrzył na to krzywo:
– Mamo… Ty chyba nie myślisz poważnie? W tym wieku?
Agata przewracała oczami:
– No tak… Jeszcze tylko babcia zakochana nam tu była potrzebna!
Ale wnuki były zachwycone:
– Babciu! A pan Andrzej będzie twoim chłopakiem?
Śmiałam się przez łzy:
– Może…

Nie było łatwo przełamać rodzinne opory ani własne lęki przed oceną innych ludzi („co ludzie powiedzą?”). Ale pierwszy raz od lat poczułam się ważna nie tylko jako matka czy babcia – ale po prostu jako kobieta.

Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na szczęście ani na drugą szansę. Nawet jeśli życie przez lata rzucało mi kłody pod nogi – teraz sama decyduję o swoim losie.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy gdybym wtedy była odważniejsza, moje życie wyglądałoby inaczej?” A może wszystko musiało potoczyć się właśnie tak? Co wy o tym myślicie?