Cień pod blokiem – historia Zofii, której nikt nie widział
Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz, gdy z impetem zatrzasnęłam drzwi mieszkania. Znowu usłyszałam za sobą głosy sąsiadek na klatce schodowej – ściszone, ale wystarczająco głośne, bym wiedziała, że to o mnie. „Zofia? Ta z trzeciego piętra? Nawet nie wiem, jak wygląda…” – szepnęła jedna z nich. Zacisnęłam palce na rączce torby i zeszłam po schodach, czując, jak serce wali mi w piersi. Wyszłam na dwór, gdzie śnieg skrzypiał pod butami dzieci bawiących się na placu zabaw. Ich matki stały w grupkach, śmiejąc się i wymieniając plotki. Ja byłam tylko cieniem przemykającym pod blokiem – niewidzialna dla wszystkich.
Nie zawsze tak było. Kiedyś miałam rodzinę – matkę, ojca i młodszą siostrę, Martę. To ona była oczkiem w głowie rodziców: śliczna, wygadana, zawsze w centrum uwagi. Ja… cóż, byłam tą drugą. „Zosiu, pomóż Marcie z lekcjami”, „Zosiu, nie przeszkadzaj, Marta ma gości” – słyszałam od dziecka. Nawet na zdjęciach rodzinnych stoję gdzieś z boku, przyciśnięta do ściany.
Pamiętam jedno Boże Narodzenie – miałam wtedy osiem lat. Marta dostała lalkę Barbie i zestaw do malowania paznokci, ja – książkę o dinozaurach. „Przecież lubisz czytać” – powiedziała mama z wymuszonym uśmiechem. Nie zaprotestowałam. Nigdy nie protestowałam.
W szkole też byłam niewidzialna. Nauczyciele zapominali sprawdzić moją obecność, koleżanki nie zapraszały mnie na urodziny. Raz tylko ktoś napisał mi na ławce „szara myszka”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to określenie będzie mi towarzyszyć przez całe życie.
Po maturze wyjechałam do Poznania na studia ekonomiczne. Myślałam, że tam zacznę od nowa – nikt mnie nie znał, mogłam być kim chciałam. Ale stare przyzwyczajenia wracają szybciej niż się wydaje. Siedziałam w ostatniej ławce, nie zgłaszałam się do odpowiedzi, nie chodziłam na imprezy. Nawet współlokatorka z akademika – Magda – po kilku tygodniach przestała mnie zauważać.
Po studiach dostałam pracę w biurze rachunkowym na Wildzie. Przez dziesięć lat siedziałam przy tym samym biurku, w tej samej szarej marynarce. Szefowa – pani Teresa – ceniła mnie za sumienność, ale nigdy nie zaprosiła na kawę po pracy. Koledzy z działu żartowali ze mnie za plecami: „Zosia? Ta od faktur? Nawet nie wiem, czy ona mówi…”
Wszystko zmieniło się pewnego dnia, kiedy zadzwoniła mama.
– Zosiu… musisz przyjechać do domu. Tata jest w szpitalu.
Pojechałam do rodzinnego Kalisza z duszą na ramieniu. W domu czekała na mnie Marta – piękna jak zawsze, w modnym płaszczu i z najnowszym iPhonem w dłoni.
– Cześć siostra! – rzuciła z uśmiechem i pocałowała mnie w policzek tak szybko, jakby bała się pobrudzić moją obecnością.
Ojciec leżał w szpitalu po udarze. Mama była roztrzęsiona.
– Zosiu, musisz nam pomóc! Marta ma tyle pracy…
Oczywiście zgodziłam się zostać na kilka tygodni. Gotowałam obiady, sprzątałam, jeździłam do szpitala. Marta wpadała tylko na chwilę – zawsze miała coś ważniejszego do załatwienia.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi kuchni:
– Mamo, ja nie mogę się wszystkim zajmować! – jęczała Marta.
– Ale przecież Zosia jest…
– No właśnie! Ona i tak nic innego nie ma do roboty!
Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zabolały mnie palce. Chciałam wejść i wykrzyczeć im wszystko: że też mam swoje życie, że też mam uczucia! Ale tylko cicho zamknęłam drzwi i wróciłam do pokoju.
Po powrocie do Poznania długo nie mogłam dojść do siebie. Czułam się jak zużyty przedmiot odłożony na półkę. Praca już nie dawała mi satysfakcji – zaczęły się problemy finansowe firmy i redukcje etatów. Pewnego dnia pani Teresa wezwała mnie do gabinetu:
– Zosiu… musimy się pożegnać. To nic osobistego.
Wróciłam do pustego mieszkania i rozpłakałam się pierwszy raz od lat.
Przez kilka miesięcy żyłam jak cień – wychodziłam tylko po zakupy do Biedronki i na krótkie spacery po parku Wilsona. Czasem spotykałam sąsiadkę z parteru – panią Jadwigę.
– Pani Zosiu, wszystko w porządku? Tak pani schudła…
– Dziękuję, wszystko dobrze – odpowiadałam automatycznie.
Ale nic nie było dobrze.
Któregoś dnia zadzwoniła Marta.
– Słuchaj… mama złamała nogę. Musisz przyjechać.
Tym razem odmówiłam.
– Przykro mi, Marto. Nie mogę zostawić swojego życia na każde twoje zawołanie.
– Ale…
– Poradzisz sobie.
Rozłączyłam się drżącymi rękami. Po raz pierwszy postawiłam granicę.
To był początek mojej przemiany. Zaczęłam chodzić na spotkania klubu książki w bibliotece na Ratajczaka. Poznałam tam pana Henryka – wdowca po siedemdziesiątce z poczuciem humoru ostrym jak brzytwa.
– Pani Zofio, czemu pani zawsze siedzi w kącie? Proszę tu do nas!
Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej – o książkach, o życiu, o samotności.
– Wie pani… ja też byłem kiedyś cieniem własnej żony – wyznał mi pewnego wieczoru.
– A dziś?
– Dziś jestem sobą.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Zaczęłam powoli wychodzić ze swojej skorupy. Zapisałam się na kurs komputerowy dla seniorów (choć miałam dopiero 52 lata), zaczęłam chodzić na spacery z grupą nordic walking. Po raz pierwszy ktoś zaprosił mnie na imieniny – pani Jadwiga upiekła dla mnie sernik i powiedziała:
– Zosiu, jesteś tu mile widziana.
Nie umiałam powstrzymać łez wzruszenia.
Dziś wiem jedno: niewidzialność to nie wyrok. Czasem trzeba przejść przez piekło samotności i odrzucenia, żeby odnaleźć siebie i ludzi gotowych cię dostrzec.
Czy naprawdę musimy być zawsze w centrum uwagi? A może wystarczy znaleźć choć jedną osobę, która zobaczy nas naprawdę? Co wy o tym myślicie?