Beznadziejna rola: Opowieść o życiu w klatce cudzych oczekiwań

Już pierwszego dnia po ślubie wiedziałam, że coś jest nie tak. Stałam w kuchni, trzymając w dłoni nóż do krojenia chleba, a za moimi plecami rozległ się głos teściowej – zimny, stanowczy, nieznoszący sprzeciwu.

– Martyno, pamiętaj, u nas chleb kroi się zawsze od środka. Tak się nie marnuje skórki – powiedziała pani Halina, matka mojego świeżo poślubionego męża.

Mój mąż, Paweł, nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Byłam sama w tej kuchni, sama w tym domu, który miał być moim azylem. Zamiast tego czułam się jak intruz.

Wyszłam za Pawła z miłości. Tak mi się wtedy wydawało. Poznaliśmy się na studiach w Poznaniu – on był spokojny, opanowany, zawsze wiedział, czego chce. Ja byłam dziewczyną z małego miasteczka pod Kaliszem, która przyjechała do dużego miasta z głową pełną marzeń. Paweł imponował mi swoją pewnością siebie i tym, że miał już wszystko zaplanowane: mieszkanie po babci, pracę w firmie ojca, samochód na kredyt. Ja miałam tylko siebie i swoją determinację.

Po ślubie zamieszkaliśmy w domu jego rodziców. „Na chwilę”, jak mówił Paweł. Ta chwila trwała już dwa lata.

Każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka o szóstej rano – bo teściowa lubi mieć świeże bułki na śniadanie. Potem szybkie sprzątanie kuchni, bo „u nas nie zostawia się brudnych naczyń na stole”. Praca – najpierw próbowałam pracować zdalnie jako graficzka, ale Halina co chwilę zaglądała do pokoju:

– Martyno, skoro już siedzisz przy komputerze, to może zamówisz mi coś z apteki? Albo sprawdzisz promocje w Biedronce?

Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Moja mama dzwoniła raz w tygodniu:

– Dziecko, masz wszystko? Paweł cię szanuje? – pytała z troską.

Nie miałam odwagi powiedzieć jej prawdy. Że Paweł coraz częściej wraca późno z pracy i nie pyta mnie o nic. Że jego matka traktuje mnie jak służącą. Że czuję się jak aktorka w kiepskim serialu, która dostała beznadziejną rolę.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Pawła z jego matką przez uchylone drzwi.

– Mamo, Martyna się stara. Daj jej trochę czasu.
– Synku, ja wiem lepiej. Ona musi się nauczyć naszych zasad. Inaczej będzie tylko problemem.

Zacisnęłam pięści. Chciałam wejść i krzyknąć: „Nie jestem problemem! Jestem człowiekiem!” Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego poszłam do łazienki i płakałam tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.

Z czasem zaczęłam się wycofywać. Przestałam dzwonić do przyjaciółek – one miały swoje życie, dzieci, wyjazdy za granicę. Ja miałam codzienność pod dyktando Haliny i milczenie Pawła.

Najgorsze były niedziele. Rodzinny obiad – obowiązkowy dla wszystkich. Siedziałam przy stole jak manekin, słuchając rozmów o polityce i biznesie. Kiedy próbowałam coś powiedzieć:

– Martynko, ty się nie znasz na takich sprawach – ucinała teściowa.

Pewnego dnia przyszła moja siostra, Aneta. Zobaczyła mnie w fartuchu, z rozmazanym makijażem i smutkiem w oczach.

– Co ty tu robisz? – zapytała bez ogródek.
– Staram się… być dobrą żoną – wyszeptałam.
– A kiedy ostatnio byłaś dobrą sobą?

Nie umiałam odpowiedzieć.

Zaczęły się kłótnie z Pawłem. Coraz częściej wracał późno do domu, coraz rzadziej patrzył mi w oczy.

– Paweł, czy ty mnie jeszcze kochasz?
– Martyna… Nie wiem. Ostatnio jesteś jakaś inna.
– Może dlatego, że tu nie jestem sobą!
– Przesadzasz. Moja mama chce dla nas dobrze.

Czułam się jak dziecko, które nikt nie słucha.

Któregoś dnia Halina przyszła do mojego pokoju bez pukania.

– Martyno, musisz pomóc mi w sklepie. Kasjerka zachorowała.
– Ale ja mam dziś ważny projekt do oddania…
– Rodzina jest ważniejsza niż jakieś tam twoje rysunki.

Poczułam, jak we mnie coś pęka.

Wieczorem zadzwoniłam do Anety:
– Nie wytrzymam tu dłużej.
– Przyjedź do mnie na weekend. Zobaczysz świat poza tą klatką.

Pojechałam. Przez dwa dni oddychałam pełną piersią. Rozmawiałyśmy do późna w nocy o wszystkim – o marzeniach, o tym, co straciłyśmy po drodze.

Wróciłam do domu i od razu poczułam ciężar na piersi. Halina czekała na mnie w kuchni:
– Gdzie byłaś?
– U siostry.
– Bez zgody Pawła? To niedopuszczalne!

Wybuchła awantura. Paweł stanął po stronie matki:
– Martyna, nie możesz tak po prostu znikać!
– A ty możesz znikać codziennie po pracy?!
– Ja pracuję dla nas!
– A ja? Dla kogo ja żyję?

Następnego dnia spakowałam walizkę i wyszłam bez słowa. Zamieszkałam u Anety. Przez pierwsze tygodnie płakałam codziennie – ze strachu, z żalu, z poczucia winy.

Paweł dzwonił kilka razy:
– Wróć do domu. Mama obiecuje poprawę.
– To nie mama powinna się poprawić…

Złożyłam pozew o rozwód. Rodzina Pawła była w szoku – jak mogłam tak po prostu odejść? Moja mama płakała przez telefon:
– Dziecko, co ludzie powiedzą?
– Mamo… wolę być sama niż martwa za życia.

Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Jeżycach. Pracuję jako freelancerka i powoli odzyskuję siebie. Czasem budzę się w nocy zlękniona – czy dobrze zrobiłam? Czy nie powinnam była bardziej się postarać?

Ale potem patrzę na siebie w lustrze i widzę kobietę, która przestała grać cudzą rolę.

Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla cudzych oczekiwań? Czy odwaga to tylko ucieczka – czy może pierwszy krok do wolności?