Z walizką i dwójką dzieci w środku nocy: Jak zaczęłam życie od nowa, uciekając od przemocy

– Mamo, dlaczego pakujemy się w środku nocy? – zapytała szeptem Zosia, ściskając swoją pluszową owieczkę. Stałam w półmroku naszej kuchni, ręce mi się trzęsły, a serce waliło jak oszalałe. Spojrzałam na nią i na młodszego synka, Antosia, który spał jeszcze na kanapie. Wiedziałam, że nie mogę się zawahać – jeśli teraz nie wyjdę, jutro może być za późno.

Ostatnie tygodnie były piekłem. Krzysztof, mój mąż, coraz częściej wracał do domu pijany. Krzyczał, rzucał rzeczami, a czasem… bałam się nawet spojrzeć mu w oczy. Próbowałam rozmawiać z mamą – „Wytrzymaj, dziecko, każdy ma swoje problemy” – usłyszałam tylko. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Wszyscy wokół udawali, że nic się nie dzieje. Ale ja już nie mogłam dłużej udawać.

Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy do starej walizki. Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. – Musimy wyjechać, kochanie. Teraz. – powiedziałam cicho. – Ale gdzie pójdziemy? – zapytała drżącym głosem. – Tam, gdzie będzie bezpiecznie – odpowiedziałam, choć sama nie wiedziałam, co mnie czeka.

Wyszliśmy po cichu przez tylne drzwi. Noc była zimna i ciemna, a ja czułam się jak złodziej we własnym życiu. Szliśmy przez puste ulice naszego miasteczka pod Radomiem, aż dotarliśmy na dworzec PKS. Kupiłam bilety do Warszawy za ostatnie pieniądze. Dzieci spały na moich kolanach w autobusie, a ja patrzyłam przez okno na ciemność i pytałam siebie: co dalej?

Pierwsze dni w Warszawie były jak zły sen. Schronisko dla kobiet i dzieci pachniało wilgocią i strachem. Każda z nas miała swoją historię – niektóre gorsze od mojej. Zosia płakała nocami, Antoś budził się z krzykiem. Ja nie spałam prawie wcale. Szukałam pracy, ale bez doświadczenia i z dwójką dzieci nikt nie chciał mnie zatrudnić.

Pewnego dnia zadzwoniłam do siostry. – Anka, proszę cię, pomóż mi… – zaczęłam płakać do słuchawki. – Nie mogę się wtrącać w wasze sprawy – odpowiedziała chłodno. – Mama mówiła, że przesadzasz. Krzysiek zawsze był dobrym człowiekiem…

Poczułam się wtedy bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet własna rodzina mnie nie rozumiała. Zaczęłam pracować na czarno jako sprzątaczka w biurowcu na Woli. Każdego dnia wracałam zmęczona do schroniska i patrzyłam na dzieci: wychudzone, przestraszone, ale moje.

Z czasem znalazłam tani pokój do wynajęcia na Pradze. Było ciasno i zimno, ale mieliśmy własny kąt. Zosia zaczęła chodzić do szkoły, Antoś do przedszkola. Ja sprzątałam mieszkania i myłam okna u bogatych ludzi na Saskiej Kępie. Czasem ktoś rzucił mi pogardliwe spojrzenie albo powiedział: „Trzeba było lepiej wyjść za mąż”. Zaciskałam zęby i milczałam.

Najgorsze były święta. W Wigilię dzieci pytały o tatę i babcię. – Dlaczego nie możemy wrócić do domu? – pytał Antoś ze łzami w oczach. Nie umiałam im odpowiedzieć inaczej niż: „Bo tu jesteśmy bezpieczni”.

Po roku dostałam pracę na umowę w sklepie spożywczym. To był przełom – pierwszy raz od dawna poczułam się jak człowiek, a nie cień przemykający po ulicach. Zaczęliśmy powoli wychodzić na prostą. Dzieci śmiały się coraz częściej, ja przestałam bać się każdego dźwięku za drzwiami.

Ale rodzina nadal milczała. Mama przysłała mi kiedyś list: „Nie rozumiem twojej decyzji, ale jesteś moją córką”. Nie potrafiłam jej wybaczyć tego milczenia wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowałam.

Minęły trzy lata od tamtej nocy. Dziś wynajmuję małe mieszkanie na Bielanach, dzieci są zdrowe i szczęśliwe. Czasem spotykam Krzysztofa na ulicy – patrzy na mnie z pogardą albo udaje, że mnie nie widzi. Nie boję się już go.

Najtrudniejsze było nauczyć się ufać sobie samej. Przez lata słyszałam tylko: „Nie dasz rady”, „Jesteś nikim”, „Nikt ci nie pomoże”. A jednak dałam radę.

Często pytam siebie: ile kobiet codziennie przechodzi przez to samo piekło? Czy każda z nas ma w sobie tyle siły? Czy gdybyś była na moim miejscu – też byś uciekła tej nocy?