Z walizką i dwójką dzieci w deszczu: Jak zaczęłam od nowa, uciekając od męża
— Mamo, dlaczego pada? — zapytała cicho Zosia, tuląc się do mojej nogi. Stałyśmy pod przystankiem autobusowym na obrzeżach Krakowa, a deszcz lał jak z cebra. W jednej ręce ściskałam walizkę, w drugiej trzymałam rękę Kacpra. Była trzecia w nocy. W głowie szumiały mi słowa, które przed chwilą usłyszałam od Marka: „I tak nigdzie nie pójdziesz. Nikt cię nie przyjmie. Jesteś nikim.”
Ale poszłam. Wyszłam z mieszkania, w którym przez lata czułam się jak więzień. Przez chwilę miałam wrażenie, że to sen – że zaraz się obudzę i wszystko będzie jak dawniej. Ale nie chciałam już dawniej. Dawniej bolało.
Kacper miał siedem lat i był już poważny jak dorosły. Zosia miała cztery i nie rozumiała, dlaczego tata krzyczy, a mama płacze. Ja miałam trzydzieści dwa lata i czułam się jak staruszka. Przez ostatnie miesiące Marek coraz częściej wracał do domu pijany. Najpierw były tylko słowa – ostre, raniące, potem trzaskanie drzwiami, a potem…
— Mamo, gdzie jedziemy? — Kacper spojrzał na mnie poważnie.
— Do cioci Ani — odpowiedziałam, choć nie byłam pewna, czy Ania nas przyjmie. Ostatni raz rozmawiałyśmy rok temu, kiedy powiedziała mi, żebym „przestała wyolbrzymiać” i „dała Markowi szansę”.
Autobus przyjechał pusty. Kierowca spojrzał na nas z politowaniem.
— Gdzie pani jedzie z dziećmi o tej porze?
— Do Nowej Huty — odpowiedziałam drżącym głosem.
W autobusie dzieci zasnęły na moich kolanach. Ja patrzyłam przez zaparowane okno i próbowałam nie myśleć o tym, co będzie jutro. W kieszeni miałam 120 złotych i telefon bez ładowarki.
Kiedy dotarliśmy do Ani, była czwarta rano. Zadzwoniłam domofonem, serce waliło mi jak młotem.
— Kto tam? — usłyszałam jej zaspany głos.
— To ja… Magda. Proszę, otwórz.
Drzwi otworzyły się powoli. Ania stała w szlafroku, patrzyła na mnie długo, zanim się odezwała.
— Co ty wyprawiasz? — zapytała szeptem.
— Nie miałam gdzie pójść — odpowiedziałam cicho.
Przez pierwsze dni spałyśmy na materacu w jej salonie. Ania była chłodna, ale pozwoliła nam zostać. Dzieci chodziły do szkoły i przedszkola, ja szukałam pracy. Każdego dnia czułam się coraz bardziej niewidzialna – dla ludzi na ulicy, dla urzędników w MOPS-ie, dla własnej rodziny.
Mama zadzwoniła po tygodniu.
— Magda, co ty robisz? Marek dzwonił do nas całą noc! Wróć do domu! Dzieci potrzebują ojca!
— Mamo, nie wrócę. Nie mogę…
— Przesadzasz! Każdy ma czasem gorszy dzień! — usłyszałam i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
Zaczęły się plotki. Sąsiadki Ani patrzyły na mnie z ukosa. W sklepie pani ekspedientka pytała: „A mąż gdzie?”
Po miesiącu znalazłam pracę w piekarni. Wstawałam o czwartej rano, wracałam po południu. Ania coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że przeszkadzamy jej w życiu.
— Magda, ile to jeszcze potrwa? — zapytała pewnego wieczoru.
— Nie wiem… Szukam mieszkania…
— Ja też mam swoje życie — rzuciła i wyszła do kuchni.
Wtedy poczułam się naprawdę sama. Nawet własna siostra nie rozumiała mojego strachu przed Markiem, mojej walki o każdy dzień bez krzyku i upokorzenia.
Po trzech miesiącach dostałam mieszkanie socjalne – małe, wilgotne, ale nasze. Dzieci były szczęśliwe: „Mamo, mamy własny pokój!”
Marek dzwonił codziennie. Groził mi sądem o dzieci, pieniędzmi na adwokatach. Mama przestała odbierać moje telefony. Czułam się jak trędowata – nikt nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
Były dni, kiedy nie miałam siły wstać z łóżka. Kiedy Zosia pytała: „Mamo, czy tata nas jeszcze kocha?” – nie umiałam odpowiedzieć.
Ale były też dni lepsze: kiedy Kacper przyniósł pierwszą piątkę ze szkoły; kiedy Zosia nauczyła się wiązać buty; kiedy pierwszy raz od miesięcy śmiałam się głośno przy stole.
Po roku dostałam awans w piekarni – zostałam brygadzistką. Zaczęłam wierzyć, że dam radę sama wychować dzieci. Ale rany po rodzinnych konfliktach goiły się długo.
Na święta zadzwoniła mama:
— Może przyjedziecie na Wigilię?
— Nie wiem…
— Marek też będzie…
Zawahałam się.
— Mamo… ja już nie wrócę do niego. Nigdy.
Cisza po drugiej stronie była długa.
— Jak chcesz…
Dziś mija pięć lat od tamtej nocy w deszczu. Mam własne mieszkanie, dzieci są szczęśliwe. Czasem jeszcze budzę się z lękiem w środku nocy – czy wszystko się nie rozpadnie?
Często pytam siebie: czy każdy ma w sobie tyle siły? Czy gdyby ktoś wtedy wyciągnął do mnie rękę – byłoby łatwiej? A może to właśnie samotność nauczyła mnie walczyć o siebie?
Może wy też znacie kogoś takiego jak ja? Albo sami byliście na dnie? Co was podniosło?