Modlitwa pod szpitalnym oknem: Jak straciłem i odzyskałem nadzieję, gdy moja żona walczyła o życie

– Proszę pana, musi pan wyjść. Tu nie można zostać – pielęgniarka patrzyła na mnie z wyraźnym współczuciem, ale i stanowczością. Stałem przy drzwiach oddziału intensywnej terapii, ściskając w dłoni różaniec Kasi. Jej ulubiony – z drewnianymi paciorkami, które przywiozła z pielgrzymki do Częstochowy. To był jedyny przedmiot, który miałem przy sobie, a który pachniał jeszcze jej perfumami.

Jeszcze rano wszystko było normalnie. Kasia śmiała się, robiła kawę, nuciła pod nosem piosenkę Anny Jantar. Potem nagle usłyszałem huk. Wbiegłem do kuchni i zobaczyłem ją leżącą na podłodze. Jej oczy były szeroko otwarte, ale nie patrzyły na mnie. – Kasia! – krzyknąłem, klękając przy niej. – Słyszysz mnie? Kasia! – Nic. Tylko cisza i dźwięk gotującej się wody.

Pogotowie przyjechało szybko, ale czas dłużył się jak wieczność. Sąsiadka, pani Zosia, trzymała mnie za rękę. – Będzie dobrze, zobaczysz – powtarzała, ale jej głos drżał. W szpitalu lekarz powiedział mi prosto w oczy: – Pańska żona miała rozległy udar. Robimy wszystko, co możemy, ale proszę przygotować się na najgorsze.

Nie pamiętam drogi do domu. Nie pamiętam nawet, jak znalazłem się pod szpitalnym oknem. Stałem tam przez kolejne dni i noce, modląc się, płacząc i przeklinając los. Przychodziłem codziennie rano i zostawałem do późna. Czasem ktoś przynosił mi herbatę albo kanapkę. Najczęściej była to pani Zosia albo mój brat Marek. – Musisz coś jeść – mówił, próbując mnie przekonać do kromki chleba z serem. Ale jak miałem jeść, kiedy nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszę głos Kasi?

Najgorsze były noce. Siedziałem na ławce pod oknem oddziału i patrzyłem w ciemność. Czułem się bezradny jak dziecko. Modliłem się głośno i szeptem, czasem krzyczałem do Boga: – Dlaczego ona? Dlaczego my? Przecież mieliśmy jeszcze tyle planów! Chcieliśmy pojechać nad morze, odwiedzić starych znajomych w Krakowie…

W trzecim dniu zadzwoniła teściowa. – Jak Kasia? – zapytała cicho. Słyszałem w jej głosie łzy i strach. – Lekarze mówią… że nie wiadomo – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Modlę się za nią cały czas – powiedziała i rozłączyła się szybko.

W czwartym dniu przyszedł ksiądz z parafii. Usiadł obok mnie na ławce i przez chwilę milczeliśmy razem. – Czasem cuda się zdarzają – powiedział w końcu. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. – Ale czy dla nas też? – zapytałem cicho.

Wieczorem tego samego dnia lekarz pozwolił mi wejść na chwilę do sali Kasi. Leżała podłączona do aparatury, blada jak ściana. Usiadłem przy jej łóżku i wziąłem ją za rękę. – Kasia… jeśli mnie słyszysz… walcz, proszę cię… Nie zostawiaj mnie tutaj samego…

Wyszedłem stamtąd roztrzęsiony. Na korytarzu spotkałem pielęgniarkę Ewę, która zawsze miała dla mnie dobre słowo. – Proszę wierzyć – powiedziała cicho. – Czasem pacjenci wracają do nas z tamtego świata…

Piątego dnia rano zadzwonił telefon. To był lekarz.
– Proszę przyjechać do szpitala jak najszybciej.
Serce waliło mi jak młotem. Wbiegłem na oddział bez tchu.
– Pańska żona otworzyła oczy – powiedział lekarz z uśmiechem.
Nie wierzyłem własnym uszom.

Wszedłem do sali i zobaczyłem Kasię patrzącą na mnie słabym wzrokiem.
– Cześć… – wyszeptała ledwo słyszalnie.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Kasia! Kochanie! Jesteś tu!

Przez kolejne tygodnie Kasia powoli wracała do zdrowia. Rehabilitacja była długa i bolesna, ale każdego dnia widziałem w niej coraz więcej siły. Były chwile zwątpienia, płaczu i gniewu.
– Dlaczego to mnie spotkało? – pytała czasem Kasia ze łzami w oczach.
– Nie wiem… Ale jesteśmy razem i to jest najważniejsze – odpowiadałem jej wtedy, choć sam nie byłem tego pewien.

Rodzina pomagała nam jak mogła. Marek przywoził zakupy, teściowa gotowała zupy i zostawiała je pod drzwiami. Pani Zosia codziennie dzwoniła z pytaniem, czy czegoś nie potrzeba.

Najtrudniejsze były wieczory, kiedy Kasia bała się zasnąć.
– Boję się, że już się nie obudzę…
– Jestem tuż obok ciebie – szeptałem jej do ucha.

Minęły miesiące zanim Kasia wróciła do pracy na pół etatu w bibliotece. Każdy dzień był dla nas świętem.

Dziś wiem jedno: nadzieja umiera ostatnia. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że już jej nie ma.

Czasem patrzę na Kasię i myślę: ile jeszcze jesteśmy w stanie znieść? Czy naprawdę musimy przechodzić przez piekło, żeby docenić to, co mamy?

A Wy? Czy kiedykolwiek straciliście nadzieję… i odzyskaliście ją wtedy, gdy wydawało się to niemożliwe?