List do Świętego i prezent od losu: Zimowa opowieść Artura
— Jedziesz do pracy? — zapytała dziewczynka, patrząc na mnie z taką szczerością, że przez chwilę zapomniałem, jak się oddycha. Był grudniowy poranek, śnieg padał od świtu, a ja, Artur Nowak, stałem w windzie bloku na warszawskim Ursynowie, z kubkiem zimnej kawy i głową pełną spraw do załatwienia. Nie spodziewałem się, że zwykła podróż na parter odmieni moją zimę.
Kobieta w szarym płaszczu — później dowiedziałem się, że ma na imię Marta — uśmiechnęła się przepraszająco. — Przepraszam, Hania jest bardzo ciekawska — powiedziała cicho. Dziewczynka nie spuszczała ze mnie wzroku. — Mamo, a pan też pisze list do Świętego Mikołaja? — spytała nagle.
Zatkało mnie. Ostatni raz pisałem taki list mając może siedem lat. Wtedy jeszcze wierzyłem, że cuda się zdarzają. Teraz miałem trzydzieści pięć lat, rozwód za sobą i matkę, która nie odzywała się do mnie od miesięcy po naszej ostatniej kłótni o ojca. — Nie… już nie piszę — odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem.
— A ja napisałam! — pochwaliła się Hania. — Poprosiłam o to, żeby mama była szczęśliwa i żebyśmy miały dom.
Winda zatrzymała się na parterze. Marta lekko skinęła głową i wyszły. Stałem jeszcze chwilę w pustej kabinie, czując jak coś ściska mnie w środku. Czy naprawdę aż tak łatwo zapominamy o marzeniach?
Tego dnia w pracy byłem rozkojarzony. Wciąż wracałem myślami do tej sceny. Przypomniało mi się dzieciństwo w małym mieszkaniu na Pradze, zapach pierników pieczonych przez mamę i ojca, który zawsze wracał późno. Po jego śmierci wszystko się posypało. Matka zamknęła się w sobie, a ja próbowałem być dorosły za wcześnie.
Wieczorem wracając do domu zobaczyłem Martę i Hanię siedzące na ławce przed blokiem. Dziewczynka płakała. — Co się stało? — zapytałem odruchowo.
— Zgubiłyśmy klucz… — Marta była blada i wyraźnie zmęczona. — Właściciel mieszkania wraca dopiero rano.
Nie zastanawiałem się długo. — Chodźcie do mnie. Mam herbatę i bajki w telewizji.
W moim mieszkaniu panował bałagan, ale Hania od razu rozsiadła się na dywanie z pluszowym misiem, którego znalazła na półce. Marta usiadła na brzegu kanapy, wyraźnie skrępowana.
— Przepraszam za kłopot…
— Naprawdę nic się nie stało — powiedziałem. — Sam wiem, jak to jest nie mieć dokąd pójść.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem Hania zaczęła opowiadać o swoim liście do Świętego Mikołaja. Słuchałem jej z rosnącym wzruszeniem. Marta patrzyła na córkę z czułością i smutkiem jednocześnie.
— Przeprowadziliśmy się niedawno… — zaczęła cicho Marta. — Po rozwodzie musiałam zacząć wszystko od nowa. Nie jest łatwo.
Zrozumiałem ją aż za dobrze. Sam czułem się jak rozbitek dryfujący po zimnym morzu codzienności.
Następnego dnia rano pomogłem im dostać się do mieszkania. Od tego czasu zaczęliśmy widywać się częściej: przypadkowe spotkania na klatce schodowej zamieniły się w wspólne spacery po osiedlu i rozmowy przy kawie.
Zbliżały się święta. Wszędzie wisiały lampki i czuć było zapach cynamonu z piekarni pod blokiem. Pewnego wieczoru Hania zapytała mnie:
— Arturze, a ty co byś napisał w liście do Świętego Mikołaja?
Zaskoczyło mnie to pytanie bardziej niż powinno. Co bym napisał? Może poprosiłbym o pojednanie z matką? O spokój? O to, żeby ktoś znów czekał na mnie w domu?
W Wigilię zadzwonił telefon. To była moja matka.
— Arturze… czy mógłbyś przyjechać? Sama nie dam rady przygotować wszystkiego…
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Ostatnia nasza rozmowa skończyła się krzykami i trzaskaniem drzwiami. Ale coś we mnie pękło.
— Przyjadę — powiedziałem cicho.
Pojechałem do niej z opłatkiem i prezentem dla Hani: pluszowym reniferem. Marta i Hania przyszły później z własnym makowcem.
Siedzieliśmy razem przy stole: ja, matka, Marta i Hania. Przez chwilę poczułem coś, czego nie czułem od lat — ciepło rodzinnego domu.
Po kolacji Hania podeszła do mnie i szepnęła:
— Dostałam wszystko, o co prosiłam w liście.
Patrzyłem na nią zdumiony.
— Mama jest szczęśliwa… I mamy dom…
Spojrzałem na Martę i moją matkę. Może to właśnie był prezent od losu?
Czasem zastanawiam się, czy przypadkowe spotkania są naprawdę przypadkowe. Czy los daje nam drugą szansę tylko wtedy, gdy jesteśmy gotowi ją przyjąć? A może to my sami musimy nauczyć się dostrzegać prezenty ukryte w codzienności? Jak myślicie?