Kiedy pomoc sąsiedzka staje się przekleństwem: Moja historia z warszawskiego blokowiska
– Zosiu, mogłabyś dziś odebrać Olę z przedszkola? – głos pani Iwony, mojej sąsiadki z naprzeciwka, rozbrzmiał w słuchawce, zanim zdążyłam nawet powiedzieć „dzień dobry”. Była środa, godzina 14:30, a ja właśnie kończyłam pracę zdalną i marzyłam o chwili ciszy. – Oczywiście – odpowiedziałam automatycznie, choć w środku czułam już narastające zmęczenie. To nie był pierwszy raz. Właściwie od kilku miesięcy coraz częściej stawałam się „drugą mamą” dla małej Oli.
Początkowo wszystko wydawało się niewinne. Pani Iwona, samotna matka, poprosiła mnie raz czy dwa o pomoc – bo miała nadgodziny, bo Ola była przeziębiona, a ona musiała iść do pracy. Sama nie mam dzieci, więc pomyślałam: „Czemu nie? Przecież to tylko dziecko, a ja i tak jestem w domu.” Ale z czasem prośby zamieniły się w oczekiwania. Zamiast dziękuję słyszałam: „To już chyba nie problem, prawda?”
Pewnego dnia, kiedy siedziałam z Olą na placu zabaw, zadzwoniła moja mama. – Zosiu, kiedy w końcu przyjedziesz do nas? Tęsknimy za tobą. – Mamo, nie mogę teraz rozmawiać – odpowiedziałam nerwowo, patrząc jak Ola wspina się na drabinki. Zorientowałam się wtedy, że od miesięcy nie byłam u rodziców pod Radomiem. Całe moje życie zaczęło kręcić się wokół cudzych spraw.
Wieczorami coraz częściej płakałam z bezsilności. Praca, dom, Ola. Nawet moje koty wydawały się obrażone, że mają mniej uwagi. Kiedy próbowałam delikatnie zasugerować pani Iwonie, że mam swoje życie i obowiązki, słyszałam tylko: – Ale przecież ty nie masz dzieci, masz czas. Ja nie mam nikogo!
Pewnego piątkowego popołudnia wróciłam do domu po wyjątkowo ciężkim dniu w pracy. W windzie spotkałam panią Iwonę. – Zosiu, jutro muszę jechać do cioci na Mokotów. Weźmiesz Olę na cały dzień? – zapytała bez cienia skrępowania. – Przepraszam, ale mam plany – odpowiedziałam stanowczo po raz pierwszy od miesięcy. Jej mina stężała. – No tak… Plany…
Wieczorem usiadłam na kanapie i zaczęłam analizować całą sytuację. Czy naprawdę jestem taka dobra, czy po prostu nie potrafię odmawiać? Czy to jeszcze pomoc sąsiedzka, czy już wykorzystywanie? Przypomniałam sobie rozmowy z koleżankami z pracy:
– Zosia, ty jesteś za dobra! – śmiała się Anka podczas lunchu. – Gdybyś była matką chrzestną tej małej, to bym zrozumiała, ale sąsiadka?
Zaczęłam szukać wsparcia w internecie. Na forum przeczytałam: „Pomaganie jest dobre tylko wtedy, gdy nie rujnuje twojego życia.” Ale jak powiedzieć „dość”, nie raniąc drugiego człowieka?
W sobotę rano zadzwonił domofon. Ola stała pod drzwiami z plecakiem i pluszowym kotem w ręku. – Mama powiedziała, że dziś będziemy robić naleśniki! – wykrzyknęła radośnie. Poczułam gulę w gardle.
– Olu, kochanie… Dziś nie mogę się tobą zająć. Muszę wyjść – powiedziałam łagodnie.
Mała spuściła głowę i wróciła do mieszkania naprzeciwko. Po chwili usłyszałam trzask drzwi i głośny płacz Oli przez ścianę.
Wieczorem pani Iwona zapukała do mnie z pretensją w głosie:
– Myślałam, że mogę na ciebie liczyć! Wiesz, jak ciężko jest być samotną matką?
– Wiem… Ale ja też mam swoje życie – odpowiedziałam drżącym głosem.
Przez następne dni unikałyśmy się na klatce schodowej. Czułam się winna i jednocześnie wściekła na siebie za to poczucie winy. Moja mama powiedziała przez telefon: – Zosiu, musisz postawić granice. Inaczej nigdy się to nie skończy.
W pracy byłam rozkojarzona. Szefowa zwróciła mi uwagę na spadek efektywności. Znajomi przestali zapraszać mnie na spotkania, bo zawsze miałam „coś ważniejszego”.
Któregoś wieczoru usiadłam przy kuchennym stole z kartką papieru i zaczęłam pisać list do pani Iwony:
„Droga Iwono,
Bardzo ci współczuję i rozumiem twoją sytuację. Jednak ostatnio czuję się przytłoczona ilością obowiązków związanych z opieką nad Olą. Chciałabym pomagać ci dalej, ale muszę to robić w granicach moich możliwości…”
Nie miałam odwagi wręczyć tego listu. Następnego dnia spotkałyśmy się przypadkiem pod sklepem spożywczym.
– Zosiu… Przepraszam za ostatnio. Chyba rzeczywiście trochę przesadziłam…
– Ja też przepraszam, że tak nagle postawiłam granicę…
Obie stałyśmy chwilę w milczeniu.
– Może znajdziemy jakiś kompromis? – zaproponowała Iwona cicho.
– Tak… Ale musimy jasno ustalić zasady.
Od tamtej pory nasze relacje stały się bardziej wyważone. Pomagam jej czasem, ale już nie kosztem siebie.
Często zastanawiam się: gdzie kończy się dobroć, a zaczyna wykorzystywanie? Czy można pomagać innym bez utraty siebie? Jak wy radzicie sobie z takimi sytuacjami?