„Kiedy mój mąż stracił pracę, teściowa odmówiła pomocy. Teraz to my musimy ratować ją – choć ledwo wiążemy koniec z końcem”
— Nie mamy już z czego płacić za jej leki, Marek! — krzyknęłam, czując jak głos mi się łamie. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni rachunek za kolejną wizytę u neurologa. Marek siedział przy stole, zgarbiony, z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez okno wpadało blade światło styczniowego popołudnia, a ja czułam, jakby cały świat się kurczył, przygniatając mnie do ziemi.
— Wiem, Aniu. Wiem… — odpowiedział cicho. — Ale co mam zrobić? To moja matka.
Zacisnęłam zęby. Przed oczami stanęła mi scena sprzed pięciu lat. Marek wrócił wtedy do domu szybciej niż zwykle. Zamiast uśmiechu na twarzy miał pustkę i strach. — Zwolnili mnie — powiedział wtedy. — Z dnia na dzień. Bez odprawy.
Byliśmy wtedy młodą rodziną z kilkuletnią Zosią i kredytem na mieszkanie w bloku na Pradze. Oszczędności topniały szybciej niż śnieg na marcowym słońcu. Zadzwoniliśmy do jego matki, pani Haliny. Pamiętam jej głos przez telefon: chłodny, stanowczy, bez cienia współczucia.
— Marek, każdy musi sobie radzić sam. Ja nie mam pieniędzy na rozdawanie. Może gdybyście nie kupili tego mieszkania…
Nie zapomnę tego uczucia upokorzenia i bezsilności. Przez kilka miesięcy żyliśmy na makaronie i tanich konserwach. Ja dorabiałam korepetycjami, Marek łapał się dorywczych prac. Zosia płakała, bo nie mogła pojechać na szkolną wycieczkę.
A teraz? Teraz pani Halina leży w szpitalu po kolejnym udarze. Lekarze mówią: „Rehabilitacja prywatna to jedyna szansa na powrót do sprawności”. Koszt? 3 tysiące miesięcznie. Nasze oszczędności stopniały już do zera przez studia Zosi i rachunki za gaz.
Marek codziennie jeździ do matki, karmi ją, zmienia pampersy, rozmawia z lekarzami. Ja zostaję w domu, próbując ogarnąć pracę zdalną i domowe obowiązki. Wieczorami płaczę w poduszkę ze zmęczenia i żalu.
— Może powinniśmy poprosić Zosię o pomoc? — zaproponował Marek pewnego wieczoru.
— Ona ma maturę za dwa miesiące! Nie możemy jej obciążać naszymi problemami — odpowiedziałam ostro.
Czułam narastającą złość. Dlaczego to wszystko spadło na nas? Dlaczego Halina nie może choć raz powiedzieć „dziękuję”? Nawet teraz, gdy Marek ją odwiedza, ona tylko narzeka: że jedzenie zimne, że pielęgniarki niemiłe, że „za moich czasów to dzieci były bardziej wdzięczne”.
Pewnego dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam Zosię siedzącą przy stole z głową opartą na rękach.
— Mamo… czy babcia umrze? — zapytała cicho.
Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież nie mogłam jej okłamać.
— Nie wiem, kochanie — wyszeptałam. — Ale robimy wszystko, co możemy.
Zosia spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.
— A jeśli zabraknie nam pieniędzy?
Przytuliłam ją mocno. Wtedy poczułam, jak bardzo jestem zmęczona tą walką o każdy dzień.
Kilka dni później zadzwonił telefon. To była ciotka Jadzia z Wrocławia.
— Aniu, słyszałam o Halinie… Może powinniście sprzedać samochód? Albo mieszkanie? Przecież zdrowie jest najważniejsze!
Zacisnęłam pięści ze złości.
— A gdzie my wtedy zamieszkamy? U ciebie?
Ciotka umilkła. Wiedziałam, że nie mogę liczyć na rodzinę Marka. Każdy ma swoje życie i swoje problemy.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy kuchennym stole.
— Może powinniśmy przestać płacić za prywatną rehabilitację… — powiedziałam niepewnie.
Marek spojrzał na mnie z bólem w oczach.
— Jeśli to zrobię… będę miał wyrzuty sumienia do końca życia.
Wiedziałam, że ma rację. Ale czy nasze życie musi być poświęcone tylko dla niej?
Następnego dnia poszłam do pracy wcześniej niż zwykle. W tramwaju patrzyłam na ludzi wokół: zmęczone twarze, siatki z zakupami, dzieci w szkolnych mundurkach. Każdy miał swoje troski. Czy ktoś z nich też musiał wybierać między własnym dzieckiem a schorowaną teściową?
Po południu zadzwoniła do mnie mama.
— Aniu, może przyjedziecie do nas na weekend? Odpoczniecie trochę…
Poczułam łzy napływające do oczu.
— Mamo… nie mogę zostawić Haliny samej nawet na jeden dzień.
Mama westchnęła ciężko.
— Czasem trzeba pomyśleć o sobie. Inaczej wszyscy się wykończycie.
Wieczorem usiadłam sama w kuchni i zaczęłam pisać list do Haliny. Chciałam jej napisać wszystko: jak bardzo nas zraniła wtedy, gdy odmówiła pomocy; jak ciężko nam teraz; jak bardzo kocham Marka i Zosię; jak bardzo boję się przyszłości.
Ale nie napisałam nic. Po prostu siedziałam i płakałam.
Dziś znów przyszedł rachunek za leki – 480 złotych. Patrzę na niego i czuję bezsilność.
Czy naprawdę rodzina powinna być zawsze najważniejsza? Czy można wybaczyć komuś brak serca tylko dlatego, że jest matką mojego męża?
A może to ja jestem egoistką? Może powinnam po prostu zacisnąć zęby i dalej walczyć?
Czy ktoś z was był kiedyś w podobnej sytuacji? Jak podjąć decyzję, która nie złamie rodziny – ani własnego serca?