Po 25 latach małżeństwa odkryłam prawdę, którą ukrywałam przed sobą i rodziną. Dziś odchodzę, by zacząć żyć na nowo.

— Znowu wracasz późno, Piotrze. — Mój głos drżał, choć starałam się brzmieć zwyczajnie. Stałam w kuchni, wpatrując się w parującą herbatę, kiedy usłyszałam trzask klucza w drzwiach. Piotr nawet nie spojrzał mi w oczy.

— Praca, Małgosiu. Wiesz, jak jest — rzucił szybko, zdejmując płaszcz i rzucając go na krzesło. W tej jednej chwili poczułam całą gorycz ostatnich lat. Wiedziałam. Wiedziałam o wszystkim od dziesięciu lat. O tych nocnych SMS-ach, o zapachu obcych perfum na jego koszulach, o cichych rozmowach przez telefon, które ucinał, gdy tylko wchodziłam do pokoju.

Ale przez dziesięć lat grałam rolę szczęśliwej żony. Dla dzieci. Dla rodziców. Dla sąsiadów, którzy patrzyli na nas jak na wzór zgodnego małżeństwa z podwarszawskiego Piaseczna. Każdego dnia zakładałam maskę, która z czasem stała się moją drugą skórą.

Pamiętam pierwszy raz, gdy zobaczyłam wiadomość na jego telefonie. „Tęsknię za tobą” — napisała jakaś Ania. Piotr tłumaczył się wtedy głupio: „To koleżanka z pracy, żartujemy sobie.” Chciałam wierzyć. Chciałam być tą naiwną Małgosią, która ufa swojemu mężowi bezgranicznie. Ale już wtedy coś we mnie pękło.

Przez kolejne lata nauczyłam się nie pytać. Nie robić scen. Nie płakać przy dzieciach. Nasza córka Ola miała wtedy dwanaście lat, syn Bartek czternaście. Byli moim całym światem i nie chciałam go im burzyć. Udawałam więc przed nimi i przed sobą, że wszystko jest w porządku.

Ale nie było.

Z czasem Piotr przestał się nawet starać ukrywać swoje romanse. Coraz częściej znikał na „delegacje”, wracał późno, a ja czułam się coraz bardziej przezroczysta. W domu byliśmy jak współlokatorzy — wymienialiśmy uprzejmości przy śniadaniu, rozmawialiśmy o rachunkach i planach dzieci, ale nie było już między nami niczego prawdziwego.

Najgorsze były święta. Te wszystkie rodzinne spotkania przy stole, kiedy musiałam udawać szczęśliwą żonę przed teściową i moimi rodzicami. Mama zawsze powtarzała: „Małgosiu, masz takie piękne życie! Mąż, dom, dzieci… Czego chcieć więcej?” A ja miałam ochotę krzyczeć.

Pewnego wieczoru Ola przyszła do mnie do kuchni.

— Mamo… Ty jesteś szczęśliwa? — zapytała cicho.

Zamarłam z ręką na kubku. Spojrzałam jej w oczy i zobaczyłam w nich troskę i smutek.

— Oczywiście, kochanie — skłamałam automatycznie.

Ale ona tylko pokręciła głową.

— Wiem, że coś jest nie tak z tatą. Myślisz, że nie widzę?

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że nie jestem już w stanie dłużej udawać. Dzieci dorosły. Zaczęły widzieć więcej niż chciałam im pokazać.

Kilka tygodni później znalazłam w szafce Piotra list miłosny od innej kobiety. Tym razem nie miałam już siły płakać. Usiadłam na łóżku i poczułam pustkę tak wielką, że aż mnie sparaliżowała.

Wieczorem usiedliśmy naprzeciwko siebie w salonie.

— Piotrze… — zaczęłam cicho. — Wiem o wszystkim od lat. O Ani, o Magdzie… o tych wszystkich kobietach.

Spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie zaprzeczył.

— Dlaczego nic nie mówiłaś? — zapytał po chwili.

— Bo bałam się wszystkiego stracić. Bałam się samotności. Bałam się tego, co powiedzą ludzie… Ale już nie mogę tak żyć.

Piotr milczał długo.

— I co teraz? — spytał w końcu.

— Odchodzę — powiedziałam spokojnie. — Po 25 latach małżeństwa chcę wreszcie zacząć żyć dla siebie.

Nie próbował mnie zatrzymać. Może nawet poczuł ulgę?

Pakowałam walizki ze łzami w oczach. Ola i Bartek przytulili mnie mocno.

— Mamo, jesteśmy z tobą — powiedział Bartek. — Zawsze wiedzieliśmy, że zasługujesz na coś lepszego.

Przez pierwsze tygodnie po wyprowadzce czułam się jak cień samej siebie. Wynajęłam małe mieszkanie na Ursynowie i każdego dnia uczyłam się żyć na nowo: sama robić zakupy, sama zasypiać, sama planować przyszłość bez Piotra.

Były dni, kiedy żałowałam swojej decyzji. Kiedy tęskniłam za dawnym życiem — nawet jeśli było ono tylko pozorem szczęścia. Ale z każdym tygodniem czułam się coraz silniejsza.

Zaczęłam chodzić na spacery po Lesie Kabackim, zapisałam się na jogę i zaczęłam spotykać się z przyjaciółkami, które przez lata zaniedbywałam dla rodziny. Powoli odzyskiwałam siebie.

Najtrudniejsze były rozmowy z rodzicami i teściową.

— Małgosiu, jak mogłaś zostawić rodzinę? — pytała mama ze łzami w oczach.

— To nie ja ją zostawiłam — odpowiadałam spokojnie. — Ja tylko przestałam udawać.

Dziś wiem jedno: nie warto poświęcać własnego szczęścia dla pozorów i opinii innych ludzi. Przez lata żyłam w kłamstwie, bo bałam się samotności i oceniania przez innych. Ale samotność we dwoje boli bardziej niż ta prawdziwa.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy gdybym miała odwagę wcześniej zawalczyć o siebie, moje życie wyglądałoby inaczej? Czy naprawdę musiałam czekać aż 25 lat?

Może ktoś z Was też stoi dziś przed podobnym wyborem? Czy warto dalej udawać szczęście dla innych kosztem siebie?