Niechciany prezent losu: Historia Marii i małego Jasia

– Maria, proszę cię, tylko dziś. Ja już nie mogę… – głos Iwony drżał, a jej oczy biegały nerwowo po klatce schodowej. Stała w progu mojego mieszkania, trzymając za rękę małego Jasia, który miał może cztery lata.

Poczułam, jak serce zaczyna mi walić. To nie był pierwszy raz, kiedy Iwona prosiła o pomoc, ale tym razem jej twarz była inna – wyprana z emocji, zmęczona, jakby od lat nie spała.

– Iwona, co się dzieje? – zapytałam cicho, próbując nie przestraszyć chłopca.

– Muszę wyjechać. Nie pytaj gdzie. Zostawiam ci Jasia. On… On jest bezpieczny tylko z tobą. – Wcisnęła mi do ręki mały plecak i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach.

Zostałam sama z dzieckiem sąsiadki na progu własnego mieszkania. Jaś patrzył na mnie wielkimi oczami, w których mieszał się strach i niezrozumienie. Przez chwilę miałam ochotę pobiec za Iwoną, zatrzymać ją, zmusić do powrotu. Ale nogi miałam jak z waty.

– Chodź, Jasiu – powiedziałam łagodnie. – Zrobimy sobie herbatę.

Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam przy łóżku chłopca i patrzyłam, jak śpi, tuląc do siebie pluszowego misia. W głowie kłębiły mi się pytania: Gdzie jest Iwona? Czy wróci? Co mam zrobić? Przecież nie jestem już młoda, moje dzieci wyfrunęły z domu. Czy dam radę?

Rano zadzwoniłam do córki, Magdy.

– Mamo, to nie twoja odpowiedzialność! – usłyszałam w słuchawce. – Przecież możesz zadzwonić na policję albo do opieki społecznej.

– Magda, on jest taki malutki… Nie mogę go tak po prostu oddać obcym ludziom.

– A co z tobą? Masz swoje życie! – krzyczała przez łzy.

Moje życie… Od śmierci męża żyłam z dnia na dzień. Dzieci rzadko mnie odwiedzały, wnuki widywałam tylko na święta. Może właśnie dlatego nie potrafiłam zostawić Jasia samego.

Przez kolejne dni próbowałam skontaktować się z Iwoną. Jej telefon milczał, mieszkanie było puste. Sąsiedzi mówili, że widzieli ją z walizką na dworcu autobusowym. Policja przyjęła zgłoszenie, ale nie obiecywała cudów.

Z czasem Jaś zaczął się otwierać. Najpierw nie chciał jeść, płakał nocami i wołał mamę. Potem zaczął rysować – całe sterty kartek pokrywały smutne domki i postacie z wielkimi oczami. Pewnego dnia przyniósł mi rysunek: ja i on trzymamy się za ręce pod wielkim słońcem.

– To my? – zapytałam wzruszona.

– Tak. Ty jesteś moją nową mamą? – odpowiedział cicho.

Łzy napłynęły mi do oczu. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

Z czasem sprawy zaczęły się komplikować. Magda coraz częściej dzwoniła z pretensjami:

– Mamo, nie możesz tak żyć! Poświęcasz wszystko dla obcego dziecka!

– On nie jest obcy…

– A my? My już się nie liczymy?

Czułam się rozdarta. Z jednej strony Jaś potrzebował mnie jak powietrza. Z drugiej – własna córka czuła się odtrącona. Próbowałam tłumaczyć:

– Magda, ty masz swoje życie, rodzinę… Jaś nie ma nikogo.

– Ale ja mam ciebie! – krzyczała przez łzy.

Wkrótce pojawiły się kolejne problemy: wizyty pracowników opieki społecznej, pytania sąsiadów, plotki na klatce schodowej. „Maria zwariowała na stare lata”, „Zabrała dziecko sąsiadce”, „Pewnie chce kasę od państwa” – słyszałam za plecami.

Najgorsze były noce. Leżałam w łóżku i zastanawiałam się: czy robię dobrze? Czy mam prawo decydować o cudzym dziecku? Czy powinnam była oddać go do domu dziecka?

Ale kiedy rano Jaś przychodził do mnie z uśmiechem i przytulał się mocno, wszystkie wątpliwości znikały.

Minęły miesiące. Iwona nie wróciła. Sąd przyznał mi tymczasową opiekę nad Jasiem. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa: przedszkolnych wywiadówek, gotowania kaszek, nocnych pobudek z powodu koszmarów.

Pewnego dnia Magda przyszła niespodziewanie z wnuczką.

– Chciałam zobaczyć tego twojego Jasia – powiedziała chłodno.

Dziewczynka podeszła do chłopca i podała mu misia.

– Chcesz się pobawić?

Patrzyłam na nich ze ściśniętym sercem. Może jednak uda nam się być rodziną?

Ale potem przyszły kolejne trudności: Jaś zachorował na zapalenie płuc. Spędziłam trzy noce na szpitalnym krześle, trzymając go za rękę i modląc się o cud. Lekarze mówili: „To tylko dziecko po przejściach”. Ale dla mnie był wszystkim.

Po wyjściu ze szpitala Jaś był jeszcze bardziej związany ze mną. Zaczął mówić do mnie „mamo” – najpierw nieśmiało, potem coraz pewniej.

Czas płynął szybko. Jaś dorastał, a ja stawałam się coraz starsza. Kiedy miał dziesięć lat, zapytał:

– Mamo, dlaczego moja prawdziwa mama mnie zostawiła?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przytuliłam go mocno i powiedziałam:

– Czasem dorośli robią rzeczy, których dzieci nie rozumieją. Ale to nie twoja wina.

Wtedy postanowiłam zostać rodziną zastępczą dla innych dzieci. Przez mój dom przewinęło się jeszcze troje maluchów: Ola, która bała się ciemności; Bartek, który nie mówił przez pół roku; i mała Zosia z ogromnymi oczami pełnymi smutku.

Każde z nich zostawiło ślad w moim sercu. Każde nauczyło mnie czegoś nowego o miłości i poświęceniu.

Dziś mam 65 lat. Jaś jest już dorosły – studiuje psychologię i pomaga dzieciom takim jak on kiedyś. Magda pogodziła się z moją decyzją; nasze relacje są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o wszystkich dzieciach, które przeszły przez mój dom i zastanawiam się: czy zrobiłam dla nich wystarczająco dużo? Czy jedno serce może naprawdę zmienić czyjeś życie?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?