„Nie jestem już tą samą kobietą” – historia o rozpadzie rodziny, sile i odwadze

— Składam pozew o rozwód — powiedziałam, patrząc prosto w oczy mężowi. W kuchni pachniało jeszcze świeżo zaparzoną kawą, a za oknem szarzał listopadowy poranek. Michał nawet nie oderwał wzroku od ekranu telefonu. Przez chwilę miałam wrażenie, że nie usłyszał, ale po sekundzie uniósł brwi i rzucił: — Co ty gadasz, Zoska? Przecież wszystko jest dobrze.

Zosia. Tak do mnie mówił tylko wtedy, gdy chciał coś zbagatelizować. Przez lata nauczyłam się rozpoznawać ten ton — lekceważący, znużony, jakby to ja była problemem. Ale tym razem nie zamierzałam się cofnąć.

— Michał, ja już nie mogę tak żyć. Nie jestem szczęśliwa. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy naprawdę. — Głos mi zadrżał, ale nie pozwoliłam sobie na łzy.

— Przesadzasz. Przecież masz wszystko: mieszkanie, dzieci zdrowe, ja pracuję… — zaczął wyliczać, jakby to była lista zakupów.

— Mam wszystko oprócz ciebie — przerwałam mu ostro. — Jesteś tylko ciałem w tym domu. Wracasz późno, zamykasz się z laptopem albo idziesz do garażu dłubać przy aucie. Dzieci pytają mnie, czy tata jeszcze tu mieszka.

Michał westchnął ciężko i odłożył telefon. — Zosia, każdy tak żyje. Praca, dom, rachunki. Nie jestem jakimś poetą czy romantykiem. Chcesz bajki? To nie ten adres.

— Nie chcę bajki. Chcę partnera. Chcę wiedzieć, że nie jestem sama ze wszystkim — odpowiedziałam cicho.

Wtedy do kuchni weszła nasza córka, Lena. Miała na sobie za duży sweter i rozczochrane włosy. Spojrzała na nas podejrzliwie.

— Znowu się kłócicie? — zapytała.

— Nie, kochanie. Rozmawiamy — odpowiedziałam łagodnie.

Michał spojrzał na mnie z wyrzutem. — Widzisz? Nawet dzieci to widzą. Może to ty jesteś problemem?

Zacisnęłam pięści pod stołem. Ile razy słyszałam już te słowa? Ile razy próbowałam tłumaczyć mu, że czuję się niewidzialna? Że nie chcę być tylko sprzątaczką i kucharką?

Wieczorem zadzwoniła do mnie mama. Od razu wyczuła w moim głosie napięcie.

— Zosiu, co się dzieje?

— Mamo… Chyba naprawdę się rozwiodę. Nie mam już siły walczyć o coś, czego nie ma.

Mama westchnęła ciężko. — Wiesz, że zawsze możesz wrócić do domu… Ale pamiętaj, że dzieci potrzebują ojca.

— Potrzebują obecnego ojca, a nie kogoś, kto tylko śpi pod jednym dachem — odpowiedziałam ostrożnie.

Mama milczała przez chwilę. — Twój tata też taki był… Ale ja wytrzymałam dla was.

— I byłaś szczęśliwa?

Nie odpowiedziała.

Następnego dnia Michał wrócił wcześniej niż zwykle. Byłam w trakcie pakowania rzeczy do kartonów.

— Co ty robisz? — zapytał z niedowierzaniem.

— Pakuję swoje rzeczy i dzieci. Wynajęłam mieszkanie na osiedlu obok szkoły Leny.

— Zwariowałaś?! Myślisz, że dasz sobie radę sama? Z dwójką dzieci?

— Dam radę lepiej niż teraz — odpowiedziałam spokojnie.

Wtedy zaczęły się telefony od jego matki. Pani Halina była kobietą starej daty i nigdy mnie nie lubiła.

— Zosiu, co ty wyprawiasz? Rozwalasz rodzinę! Pomyśl o wnukach! Michał ciężko pracuje!

— Pani Halino, ja też pracuję i wychowuję dzieci praktycznie sama. Proszę nie udawać, że pani tego nie widzi.

— Kiedyś kobiety były silniejsze! Teraz wszystko byście chciały mieć podane na tacy!

Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Wiedziałam, że nie przekonam jej nigdy.

Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą w listopadzie. Michał próbował udawać normalność — kupował kwiaty bez okazji, zabierał dzieci do kina. Ale to było za późno.

Pewnego wieczoru Lena przyszła do mnie z płaczem.

— Mamo, czy tata nas już nie kocha?

Serce mi pękło na milion kawałków.

— Kochanie… Tata po prostu nie umie pokazywać uczuć. Ale zawsze będzie was kochał na swój sposób.

— A ty?

— Ja muszę nauczyć się kochać siebie na nowo — wyszeptałam jej do ucha.

Rozwód ciągnął się miesiącami. Michał walczył o samochód i telewizor bardziej niż o dzieci. Jego matka przychodziła pod szkołę Leny i próbowała ją przekonać, żeby wróciła do taty. Było mi żal córki, ale wiedziałam, że muszę być silna dla niej i dla młodszego syna Antka.

W pracy szefowa patrzyła na mnie z litością.

— Zosia… Może weź kilka dni wolnego? Wyglądasz jak cień samej siebie.

— Nie mogę sobie pozwolić na wolne — odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

Wieczorami płakałam w poduszkę tak cicho, żeby dzieci nie słyszały. Czułam się winna wszystkiego: ich łez, swojego zmęczenia, nawet tego, że czasem miałam ochotę po prostu uciec i nigdy nie wrócić.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Marta.

— Zosiu… Wiem, że jest ci ciężko. Ale jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam. Gdybyś została z Michałem tylko ze strachu przed samotnością… byłabyś szczęśliwa?

Zastanowiłam się długo nad jej słowami. Czy naprawdę bałam się samotności bardziej niż życia bez miłości?

Po rozwodzie życie nabrało innego tempa. Wynajmowałam dwupokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty na warszawskim Ursynowie. Każdego ranka odprowadzałam dzieci do szkoły i przedszkola, potem biegłam do pracy w biurze rachunkowym. Wieczorami gotowałam proste obiady i pomagałam Lenie z matematyką.

Były dni lepsze i gorsze. Czasem Antek pytał: — Mamo, kiedy tata przyjdzie?

A ja odpowiadałam: — W weekendy będziecie u taty.

I rzeczywiście — Michał zaczął zabierać dzieci na spacery po Łazienkach Królewskich, chodzić z nimi na lody i nawet sam gotował im naleśniki (czego nigdy nie robił wcześniej). Lena wracała zachwycona:

— Tata jest teraz taki fajny! Śmiejemy się razem!

Uśmiechałam się smutno. Dlaczego dopiero teraz potrafił być ojcem?

Pewnej niedzieli spotkałam go przypadkiem pod blokiem.

— Zosia… Może spróbujemy jeszcze raz? Dla dzieci?

Spojrzałam mu prosto w oczy.

— Dla dzieci musimy być dobrymi rodzicami osobno. Ja już nie jestem tą samą kobietą co kiedyś.

Odwrócił wzrok i odszedł bez słowa.

Minęły dwa lata od rozwodu. Dziś wiem jedno: czasem trzeba rozbić własny świat na kawałki, żeby móc go poskładać na nowo według własnych zasad. Dzieci są szczęśliwe — mają dwójkę rodziców, którzy wreszcie potrafią być obecni w ich życiu na swój sposób.

A ja? Nauczyłam się oddychać pełną piersią i patrzeć w lustro bez poczucia winy.

Czy naprawdę trzeba przejść przez piekło samotności w małżeństwie, żeby odnaleźć siebie? A może wystarczy odwaga do postawienia pierwszego kroku? Jak wy myślicie?