Moja żona i teściowa urodziły w tym samym czasie. Dwa noworodki, dwie matki i ja na skraju wytrzymałości – czy można to przeżyć?
– Michał, przynieś mi wodę! – krzyknęła z sypialni moja żona, Ania, ledwo słyszalnym, zmęczonym głosem. Ledwie postawiłem szklankę na jej stoliku nocnym, zza ściany dobiegł mnie płacz drugiego noworodka. To był głos małego Jasia – syna mojej teściowej, Marii. Tak, dobrze czytacie. Moja żona i jej własna matka urodziły dzieci tego samego dnia. I obie wróciły do naszego mieszkania.
Nie wiem, jak do tego doszło. A może wiem aż za dobrze? Wszystko zaczęło się od tego, że po maturze ożeniłem się z Anią – moją pierwszą miłością. Byliśmy młodzi, naiwni, zakochani po uszy. Wydawało nam się, że świat należy do nas. Szybko zamieszkaliśmy razem w dwupokojowym mieszkaniu w bloku na warszawskim Ursynowie. Życie nie było łatwe, ale byliśmy szczęśliwi.
Wszystko zmieniło się, gdy Ania zaszła w ciążę. Byliśmy przerażeni, ale też podekscytowani. Wtedy do naszego życia wkroczyła Maria – moja teściowa. Jej mąż zmarł kilka lat wcześniej, a ona została sama w dużym domu pod Warszawą. Zaczęła nas odwiedzać coraz częściej, aż w końcu zaproponowała, że zamieszka z nami na czas ciąży Ani. „Będę wam pomagać!” – zapewniała z uśmiechem.
Nie miałem nic przeciwko. Maria była energiczną kobietą po czterdziestce, zawsze zadbaną i pełną życia. Ale już po kilku tygodniach jej obecność zaczęła mnie przytłaczać. Zamiast pomagać, coraz częściej narzucała swoje zdanie. „Michał, nie tak się gotuje rosół!”, „Ania, nie powinnaś tyle spać!”, „W tym domu nikt nie dba o porządek!” – jej komentarze sypały się jak z rękawa.
Pewnego wieczoru wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle. W kuchni zastałem Marię i… sąsiada z góry, pana Zbyszka. Siedzieli przy stole, śmiali się i popijali herbatę. Nie zwróciłem na to większej uwagi – Maria zawsze była towarzyska.
Minęły dwa miesiące. Pewnego ranka Maria oznajmiła nam, że jest w ciąży. Zaniemówiłem. Ania też była w szoku.
– Mamo… jak to? – zapytała cicho.
– No cóż… życie potrafi zaskakiwać – odpowiedziała Maria z tajemniczym uśmiechem.
Od tego momentu nasze mieszkanie zamieniło się w pole minowe emocji. Ania była rozdrażniona i zazdrosna o uwagę matki. Maria z kolei zachowywała się tak, jakby jej ciąża była czymś zupełnie naturalnym i nie widziała problemu w tym, że obie będą rodzić niemal równocześnie.
Kiedy nadszedł dzień porodu, obie trafiły do tego samego szpitala. Siedziałem na korytarzu, roztrzęsiony jak nigdy dotąd. Najpierw usłyszałem płacz naszej córeczki Oliwii, potem – Jasia, syna Marii.
Po powrocie do domu zaczęło się prawdziwe piekło. Dwa noworodki płaczące na zmianę, dwie kobiety po porodzie wymagające opieki i wsparcia. Ania była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Maria oczekiwała ode mnie pomocy przy swoim dziecku – bo przecież „Zbyszek nie jest gotowy na ojcostwo”.
Każdy dzień wyglądał tak samo: budziłem się co dwie godziny do karmienia Oliwii, potem biegłem do pokoju Marii, żeby podać jej dziecko lub pomóc przy przewijaniu. W międzyczasie gotowałem obiady, sprzątałem mieszkanie i próbowałem pracować zdalnie.
Konflikty narastały z każdym dniem.
– Michał, dlaczego zawsze najpierw idziesz do Ani? – pytała Maria z wyrzutem.
– Bo to moja żona! – odpowiadałem coraz bardziej zirytowany.
– A ja? Też jestem matką twojego rodzeństwa! – rzucała dramatycznie.
Ania płakała po nocach.
– Czuję się niewidzialna… Ona wszystko robi lepiej ode mnie… Nawet dziecko urodziła szybciej…
Próbowałem ją pocieszać, ale sam byłem na skraju załamania nerwowego.
Pewnej nocy obudził mnie krzyk Ani:
– Michał! Ona zabrała moją butelkę!
Wpadłem do kuchni – Maria stała przy blacie z butelką mleka Oliwii.
– Przepraszam, pomyliłam się… – powiedziała bez przekonania.
To była kropla przepełniająca czarę goryczy.
Następnego dnia wybuchła awantura stulecia.
– Mamo! To jest mój dom! Moje dziecko! Przestań się wtrącać! – krzyczała Ania przez łzy.
– Gdyby nie ja, nie poradziłabyś sobie nawet jednego dnia! – odparowała Maria.
– Michał, powiedz coś! – obie spojrzały na mnie oczekująco.
Stałem jak sparaliżowany. Chciałem uciec. Chciałem krzyczeć. Chciałem po prostu spać.
W końcu zebrałem się na odwagę:
– Dość! Nie dam rady dłużej tak żyć! Potrzebuję pomocy! Musimy ustalić zasady albo wszyscy zwariujemy!
Po tej rozmowie Maria zdecydowała się wrócić do swojego domu pod Warszawą razem z Jasiem i panem Zbyszkiem (który jednak okazał się bardziej odpowiedzialny niż sądziliśmy). W mieszkaniu zrobiło się ciszej… ale też pusto.
Ania długo dochodziła do siebie po tej traumie. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Ja sam czułem się wypalony i samotny jak nigdy dotąd.
Czasem patrzę na Oliwię i zastanawiam się: czy naprawdę można być wszystkim dla wszystkich? Czy rodzina to wsparcie czy ciężar? Czy ktoś z was przeżył podobny koszmar rodzinny?