Kiedy dom nie jest już domem: Wyznania polskiej macochy w cieniu cudzych dzieci
— Maria, czy mogłabyś przynieść jeszcze jedną szklankę? — głos Iwony rozbrzmiewał w kuchni z nutą niecierpliwości. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoni kubek z herbatą, który miał być moją chwilą wytchnienia. Zamiast tego poczułam znajome ukłucie w żołądku. Znowu sobota. Znowu oni.
W moim domu, który kiedyś był moją oazą spokoju, co tydzień rozgrywa się spektakl, w którym jestem statystką. Mąż, Andrzej, siedzi przy stole z szerokim uśmiechem, rozpromieniony obecnością wnuków. Iwona — jego córka z pierwszego małżeństwa — rozstawia się po kątach jak u siebie. Jej dzieci biegają po salonie, zostawiając za sobą ślady błota i okruchy ciasta. Ja? Ja stoję na uboczu, próbując nie przeszkadzać.
— Mamo, a gdzie są moje kredki? — krzyczy mała Zosia, a Iwona odwraca się do mnie z pytającym spojrzeniem, jakby to ja powinnam wiedzieć, gdzie jej córka zostawiła swoje rzeczy.
— Maria, może byś poszukała? — rzuca Andrzej, nawet nie patrząc w moją stronę.
Czuję się jak służąca. Jak cień. Jak ktoś, kto powinien być wdzięczny za to, że może tu być. Ale to przecież mój dom! To ja go urządzałam, ja dbałam o każdy szczegół. A teraz co tydzień muszę patrzeć, jak ktoś inny przejmuje nad nim kontrolę.
Pamiętam początki mojego związku z Andrzejem. Byliśmy szczęśliwi — on po rozwodzie, ja po latach samotności. Myślałam, że razem stworzymy coś nowego, pięknego. Ale nie przewidziałam jednego: że nigdy nie będę dla niego najważniejsza. Że zawsze będzie ktoś przed mną — jego córka, jego wnuki, jego przeszłość.
— Maria, mogłabyś nie przesuwać tych kwiatów? Iwona lubi mieć tu miejsce na swoje rzeczy — powiedział mi kiedyś Andrzej, kiedy próbowałam choć trochę odzyskać przestrzeń dla siebie.
Zacisnęłam wtedy zęby i nic nie powiedziałam. Ale w środku krzyczałam. Chciałam wyjść i trzasnąć drzwiami. Chciałam powiedzieć mu, że mam dość bycia niewidzialną.
Wieczorami leżę w łóżku i słucham ciszy po ich wyjściu. Andrzej jest wtedy zmęczony, ale szczęśliwy. Opowiada mi o tym, jak Zosia pięknie rysuje, jak Franek nauczył się nowego wierszyka. A ja? Ja milczę. Boję się powiedzieć mu prawdę — że czuję się jak intruz we własnym domu.
Czasem próbuję rozmawiać z Andrzejem.
— Andrzej… czy nie moglibyśmy czasem spędzić soboty tylko we dwoje?
Patrzy na mnie zdziwiony.
— Przecież to rodzina! Oni są dla mnie najważniejsi. Ty też jesteś częścią tej rodziny.
Ale czy naprawdę jestem? Czy można być częścią czegoś, jeśli nikt cię nie widzi?
Próbowałam zaprzyjaźnić się z Iwoną. Zapraszałam ją na kawę, proponowałam pomoc przy dzieciach. Ale ona zawsze trzymała mnie na dystans. Dla niej jestem tylko „nową żoną taty”. Kimś obcym. Kimś, kto zajął miejsce jej matki.
Pewnego dnia usłyszałam przez przypadek rozmowę Iwony z Andrzejem.
— Tato, ona nigdy nie będzie dla mnie rodziną. Robisz jej miejsce kosztem mamy.
Andrzej milczał długo.
— Iwona… Maria jest moją żoną. Proszę cię tylko o odrobinę szacunku.
To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że Andrzej staje po mojej stronie. Ale to uczucie szybko minęło. Bo w praktyce niewiele się zmieniło.
W pracy koleżanki pytają mnie czasem:
— Jak tam twoje wnuki?
Nie wiem, co odpowiedzieć. To przecież nie są moje wnuki. Nie jestem ich babcią. Nie mam nawet prawa tak o sobie myśleć.
Czasem wyobrażam sobie inną rzeczywistość. Taką, w której Iwona przychodzi do mnie po radę. W której dzieci przytulają się do mnie bez skrępowania. W której Andrzej patrzy na mnie z dumą i mówi: „To jest nasz dom”.
Ale rzeczywistość jest inna. Każda sobota to dla mnie próba przetrwania. Liczę godziny do ich wyjścia. Potem sprzątam salon i płaczę w łazience tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.
Najgorsze są święta. Wtedy cały dom wypełnia się ludźmi — rodziną Andrzeja. Ja stoję przy kuchni i gotuję barszcz, pierogi, kompot z suszu… A potem patrzę na ich rozmowy przy stole i czuję się jak duch.
Czasem myślę o odejściu. O tym, żeby spakować walizkę i zacząć od nowa gdzie indziej. Ale czy mam jeszcze siłę? Czy po tylu latach potrafiłabym być sama?
Zazdroszczę kobietom, które mają swoje dzieci i wnuki. Które są dla kogoś najważniejsze. Ja zawsze będę tylko dodatkiem do czyjegoś życia.
Wiecie… Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można być szczęśliwym w rodzinie patchworkowej? Czy zawsze ktoś musi być na drugim planie? A może to ja powinnam nauczyć się walczyć o siebie?
Czy wy też czuliście się kiedyś obcy we własnym domu?