„Dziś wyrzuciłam z mieszkania syna i synową”: Bo w końcu zrozumiałam, że moje życie to nie ich hotel
– Mamo, przecież mówiłaś, że zawsze będziemy mogli tu wrócić – głos Pawła drżał, a ja czułam, jak serce rozdziera mi się na pół. Stał w przedpokoju z torbą sportową w ręku, a obok niego Anka, jego żona, z miną obrażonej księżniczki. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko stukot deszczu o parapet.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie, że dojdzie do takiej sceny. Zawsze byłam tą matką, która gotuje rosół na niedzielę, która zostawia światło w kuchni na wszelki wypadek, gdyby ktoś wrócił późno. Kiedy Paweł zadzwonił w styczniu i powiedział: „Mamo, mamy problem z mieszkaniem, możemy się na chwilę zatrzymać?”, nie zawahałam się ani sekundy. „To przecież wasz dom”, odpowiedziałam wtedy, choć już wtedy czułam dziwny ucisk w żołądku.
Na początku było nawet miło – śmiechy przy kolacji, wspólne oglądanie seriali. Ale „chwilowo” zamieniło się w tygodnie, potem miesiące. Z dnia na dzień coraz bardziej czułam się jak intruz we własnym domu. Anka rozstawiała swoje kosmetyki w łazience, Paweł przynosił kolegów na mecze. Zostawiali brudne naczynia w zlewie, pranie piętrzyło się na krzesłach. Gdy zwracałam uwagę, słyszałam tylko: „Mamo, nie przesadzaj”, albo „Przecież to tylko na chwilę”.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Twoja matka jest niemożliwa. Ciągle się czepia.
– Daj spokój, przecież to jej mieszkanie.
– Ale ile można słuchać tych uwag?
Zacisnęłam pięści. Przez całe życie starałam się być dla nich podporą. Po śmierci męża to ja trzymałam wszystko w ryzach – rachunki, obiady, nawet naprawy kranu. Paweł był moim oczkiem w głowie. A teraz czułam się jak służąca we własnym domu.
Któregoś ranka weszłam do kuchni i zobaczyłam Ankę pijącą kawę z mojej ulubionej filiżanki. Nawet nie zapytała. Obok leżały okruchy po cieście, które upiekłam dzień wcześniej – nawet nie zostawili kawałka dla mnie. Wtedy coś we mnie pękło.
– Anka, mogłabyś chociaż posprzątać po sobie? – powiedziałam spokojnie.
– Ojej, przepraszam – rzuciła bez przekonania i wyszła do pokoju.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Paweł patrzył na mnie z wyrzutem.
– Mamo, czemu jesteś taka spięta ostatnio?
– Bo czuję się tu obco – odpowiedziałam szczerze. – To już nie jest mój dom.
– Przesadzasz – westchnął.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z nimi o tym, żeby zaczęli szukać własnego mieszkania. Zawsze słyszałam wymówki: „Za drogo”, „Nie teraz”, „Jeszcze trochę”. Czułam się coraz gorzej – nie spałam po nocach, miałam migreny. Nawet moja przyjaciółka Basia mówiła: „Zosia, musisz postawić granice”.
W końcu nadszedł ten dzień. Rano znalazłam w łazience mokre ręczniki na podłodze i pustą tubkę pasty do zębów. W kuchni sterta brudnych naczyń i puste opakowanie po mleku. Usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak dziecko.
Kiedy wrócili wieczorem, powiedziałam spokojnie:
– Musicie się wyprowadzić. Daję wam tydzień.
Paweł patrzył na mnie jak na obcą osobę.
– Mamo…
– Przepraszam, ale nie dam już rady. To nie jest hotel. Potrzebuję swojego życia.
Anka przewróciła oczami i wyszła bez słowa. Paweł stał jeszcze chwilę w milczeniu.
– Myślałem, że zawsze będziemy mogli tu wrócić…
– Ja też tak myślałam – odpowiedziałam cicho.
Przez tydzień panowała między nami cisza. Pakowali rzeczy bez słowa podziękowania. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, poczułam ulgę… i ogromny smutek.
Wieczorem zadzwoniła Basia:
– I jak się czujesz?
– Sama nie wiem… Pusto mi, ale chyba pierwszy raz od lat mogę oddychać pełną piersią.
Siedzę teraz przy oknie i patrzę na światła miasta. Zastanawiam się: czy jestem złą matką? Czy może po prostu przyszedł czas, by pomyśleć o sobie? Ile jeszcze matki muszą poświęcać dla dorosłych dzieci? Co wy byście zrobili na moim miejscu?