„Zmusili mnie do ślubu z Piotrem. Ale nie wiedzieli o jednym, najważniejszym sekrecie”
– Nie możesz tak po prostu odejść, Marto! – głos mamy drżał, a jej oczy błyszczały gniewem i rozpaczą. – Co ludzie powiedzą? Co powie ciocia Halina?
Stałam w kuchni, opierając się o blat. W dłoniach ściskałam kubek z zimną już herbatą. W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli i starego żalu. Miałam dwadzieścia dziewięć lat i czułam się jak dziecko, które właśnie przyłapano na czymś strasznym.
– Mamo, nie obchodzi mnie ciocia Halina – odpowiedziałam cicho. – Nie mogę być z Piotrem tylko dlatego, że tak chcecie.
Mama spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła kogoś obcego. Tata milczał, siedząc przy stole i patrząc w okno. Od miesięcy nie rozmawialiśmy normalnie. Wszystko zaczęło się od tego, że Piotr pojawił się w naszym życiu.
Piotr był synem znajomych rodziców z parafii. Przystojny, dobrze wychowany, miał własną firmę budowlaną. Rodzice od razu uznali, że to „partia”. Ja… ja nie czułam nic. Może poza lękiem i niejasnym smutkiem. Ale kiedy Piotr poprosił mnie o rękę podczas rodzinnego obiadu, a wszyscy zaczęli klaskać i płakać ze wzruszenia, nie potrafiłam odmówić.
– Zobaczysz, jeszcze będziesz szczęśliwa – powtarzała mama. – Każda kobieta musi czasem coś poświęcić.
Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu na Pradze. Piotr był miły, ale chłodny. Pracował do późna, a wieczorami oglądał telewizję lub grał na komputerze. Ja gotowałam obiady, sprzątałam i próbowałam znaleźć sens w tej codzienności. Czułam się jak aktorka w kiepskim serialu.
Najgorsze były święta. Rodzina Piotra była jeszcze bardziej tradycyjna niż moja. Jego matka potrafiła godzinami mówić o tym, jak ważne są dzieci i jak kobieta powinna dbać o dom. Kiedy po roku małżeństwa wciąż nie byłam w ciąży, zaczęły się pytania.
– Może coś jest nie tak? – pytała teściowa z troską udawaną troską.
Piotr coraz częściej wracał późno do domu. Czułam się coraz bardziej samotna. Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon:
– Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam… Ona jest taka… zimna.
Zamarłam za drzwiami sypialni. Wiedziałam już wtedy, że to nie potrwa długo.
Wkrótce potem dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Zamiast radości poczułam panikę. Piotr nie zareagował entuzjazmem.
– No dobrze – powiedział tylko i wrócił do swojego laptopa.
Ciąża była trudna. Wymioty, zmęczenie i narastający lęk przed przyszłością. Rodzice byli zachwyceni – „Wreszcie!” – powtarzała mama przez telefon. Ale ja wiedziałam, że coś jest nie tak.
W szóstym miesiącu Piotr oznajmił mi, że wyjeżdża na delegację do Niemiec.
– Na jak długo? – zapytałam.
– Nie wiem… Może miesiąc, może dwa.
Nie wrócił już nigdy.
Zostałam sama w mieszkaniu z rosnącym brzuchem i tysiącem pytań bez odpowiedzi. Rodzice próbowali mnie wspierać, ale ich wsparcie było pełne pretensji.
– Widzisz? Gdybyś była lepszą żoną…
Urodziłam syna w listopadzie. Michaś był drobny i płakał całe noce. Ja płakałam razem z nim. Czułam się jak wrak człowieka – niewyspana, zaniedbana, z poczuciem winy i żalu do całego świata.
Piotr przysłał mi maila po dwóch miesiącach:
„Nie wrócę. Przepraszam.”
To wszystko.
Rodzice byli wściekli. Tata przestał się do mnie odzywać na kilka miesięcy. Mama próbowała mnie przekonać, żebym walczyła o małżeństwo.
– Dziecko potrzebuje ojca! – krzyczała przez telefon.
– Dziecko potrzebuje matki, która nie płacze codziennie – odpowiedziałam jej wtedy pierwszy raz stanowczo.
Samotne macierzyństwo było jak bieg przez pole minowe. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania: gorączka Michała, brak pieniędzy na rachunki, spojrzenia sąsiadek na klatce schodowej.
Wróciłam do pracy w bibliotece po pół roku urlopu macierzyńskiego. Michaś został z nianią – starszą panią z sąsiedztwa. Było ciężko finansowo; czasem musiałam wybierać między rachunkiem za prąd a nowymi butami dla syna.
Wieczorami siadałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam coś zrobić inaczej?
Pewnego dnia spotkałam Piotra na ulicy. Był z nową kobietą – młodą blondynką w drogim płaszczu.
– Cześć – powiedział tylko i odwrócił wzrok.
Michaś zapytał:
– To był mój tata?
Zabrakło mi słów.
Najtrudniejsze były rozmowy z synem o ojcu:
– Dlaczego tata nie mieszka z nami?
– Bo czasem dorośli podejmują złe decyzje…
Michaś rósł szybko. Był bystry i wrażliwy. Kiedy miał pięć lat, zachorował na zapalenie płuc. Spędziłyśmy tydzień w szpitalu. Siedziałam przy jego łóżku całą noc, modląc się o cud.
Wtedy mama zadzwoniła pierwszy raz od dawna:
– Może jednak powinnaś spróbować jeszcze raz ułożyć sobie życie? Dziecko potrzebuje pełnej rodziny…
Poczułam gniew i smutek jednocześnie.
– Mamo, Michaś ma mnie. I to musi mu wystarczyć.
Po wyjściu ze szpitala zaczęłyśmy nowe życie – bez oczekiwań innych ludzi, bez udawania przed rodziną i sąsiadami. Zaczęłam pisać pamiętnik; wieczorami spisywałam wszystko to, czego nigdy nie powiedziałam rodzicom ani Piotrowi.
Czasem myślę o tym jednym sekrecie: nigdy nie kochałam Piotra. Zgodziłam się na ślub ze strachu przed samotnością i presją rodziny. A potem sama zostałam sama – tylko że już nie ze strachu, ale z wyboru.
Dziś Michaś ma siedem lat i pyta coraz rzadziej o ojca. Jestem dumna z tego, jakim jest chłopcem – mądrym, empatycznym, silnym mimo wszystko.
Często zastanawiam się: czy gdybym wtedy postawiła się rodzicom i odmówiła ślubu z Piotrem, moje życie byłoby szczęśliwsze? Czy można być naprawdę wolnym w świecie pełnym oczekiwań innych ludzi?
A Wy? Czy kiedykolwiek czuliście się zmuszeni do wyborów, których tak naprawdę nigdy nie chcieliście podjąć?