Zazdrość, bezczelność i narzucanie swojego zdania – zerwałam więzi z rodziną męża
– Znowu przyszłaś w tych samych butach, Zosiu? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc filiżanki po niedzielnym obiedzie, a jej spojrzenie ślizgało się po mnie z góry na dół. – Bogdan, ty nie widzisz, że twoja żona nie dba o siebie? – dodała, zwracając się do mojego męża, który tylko wzruszył ramionami i schował twarz za gazetą.
Miałam wtedy trzydzieści pięć lat i czułam się jak intruz w domu, który powinien być moim azylem. Mieszkaliśmy w małym miasteczku pod Krakowem, gdzie brukowane uliczki tchnęły historią, a każdy znał każdego. Wszyscy wiedzieli, że jestem żoną Bogdana – tego spokojnego, pracowitego faceta z warsztatu samochodowego. Ale nikt nie wiedział, ile kosztuje mnie codzienna walka o własną godność.
Od początku naszego małżeństwa czułam, że nie jestem wystarczająco dobra dla rodziny mojego męża. Jego matka, pani Halina, była kobietą o stalowym spojrzeniu i języku ostrym jak brzytwa. Ojciec, pan Marian, rzadko się odzywał, ale jego milczenie było cięższe niż słowa. Najgorsza była jednak siostra Bogdana – Aneta. Zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa do pomocy… ale tylko wtedy, gdy mogła przy tym pokazać swoją wyższość.
– Zosiu, może ja ci pokażę, jak się robi ten sernik? – pytała słodko podczas rodzinnych spotkań. – Wiesz, mama zawsze mówiła, że trzeba mieć do tego rękę…
Czułam się jak dziecko wśród dorosłych. Każda moja decyzja była podważana: od wyboru obiadu po sposób wychowywania naszej córki, Julki. Gdy Julka dostała czwórkę z matematyki, Aneta od razu zadzwoniła do mnie:
– Słyszałam, że Julka miała problem z zadaniem domowym. Może powinnaś ją zapisać na korepetycje? Wiesz, ja zawsze byłam najlepsza z matmy…
Zazdrość i bezczelność tej rodziny były jak trucizna sącząca się powoli do mojego życia. Najbardziej bolało mnie to, że Bogdan nigdy nie stanął po mojej stronie. – Daj spokój, Zosia. Oni tacy już są – powtarzał. Ale ja nie chciałam już dłużej być workiem treningowym dla jego rodziny.
Pamiętam ten dzień jak dziś. Był początek listopada, szaro i zimno. Siedzieliśmy wszyscy przy stole – ja, Bogdan, Julka i jego rodzice. Rozmawialiśmy o świętach. Pani Halina zaczęła planować wszystko za mnie:
– Wigilia u nas, Zosiu. Ty przyniesiesz tylko sałatkę jarzynową. Resztą zajmę się ja z Anetą.
– Ale ja chciałam zrobić barszcz i uszka… – zaczęłam nieśmiało.
– Nie trzeba. Ty masz tyle na głowie…
Wtedy coś we mnie pękło.
– Dość! – powiedziałam głośniej niż zamierzałam. – Mam już dosyć tego traktowania mnie jak dziecko! To ja jestem żoną Bogdana i matką Julki! Chcę mieć prawo decydować o naszym życiu!
Zapadła cisza. Pani Halina spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Zosiu… chyba przesadzasz…
– Nie! To wy przesadzacie! – łzy napłynęły mi do oczu. – Od lat narzucacie mi swoje zdanie, krytykujecie każdy mój krok! Nigdy nie poczułam się tu jak w domu!
Bogdan patrzył na mnie zaskoczony. Nie powiedział ani słowa.
Wyszłam z kuchni trzaskając drzwiami. Przez całą noc płakałam w naszej sypialni. Bogdan próbował mnie uspokoić:
– Kochanie, oni nie chcą źle…
– Ale robią mi krzywdę! – szlochałam. – Nie rozumiesz?
Następnego dnia spakowałam rzeczy swoje i Julki i pojechałam do mojej mamy do Krakowa. Przez tydzień nie odbierałam telefonów od teściowej ani Anety. Bogdan przyjechał po nas dopiero po kilku dniach.
– Zosiu… wróćmy do domu. Porozmawiam z nimi.
– Nie wrócę tam, dopóki nie postawisz granic swojej rodzinie – odpowiedziałam stanowczo.
To był najtrudniejszy tydzień w moim życiu. Czułam się rozdarta między miłością do męża a potrzebą ochrony siebie i córki przed toksyczną atmosferą. W końcu Bogdan zgodził się na terapię dla par i rozmowę z rodzicami.
Spotkanie było burzliwe. Pani Halina płakała, pan Marian milczał jeszcze bardziej niż zwykle, a Aneta próbowała udawać ofiarę.
– My tylko chcieliśmy pomóc…
– Ale wasza pomoc to kontrola! – powiedziałam drżącym głosem.
Od tamtej pory ograniczyliśmy kontakty do minimum. Święta spędzamy sami lub z moją rodziną. Czasem czuję żal za tymi wszystkimi niewypowiedzianymi słowami i utraconymi chwilami rodzinnej bliskości… Ale wiem jedno: nie pozwolę już nikomu narzucać mi swojego zdania ani odbierać poczucia własnej wartości.
Czy naprawdę musimy wybierać między miłością a szacunkiem do siebie? Czy można być szczęśliwym w małżeństwie bez wsparcia rodziny? Czasem myślę o tym wieczorami i zastanawiam się: ile kobiet w Polsce przeżywa to samo co ja?