Zamknięte drzwi: Opowieść o końcu i nowym początku po 30 latach małżeństwa
– To już koniec, Aniu. Nie potrafię dłużej udawać – powiedział Marek, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem. Jego głos był cichy, niemal obcy. Przez chwilę miałam wrażenie, że to nie on mówi, że to jakiś aktor recytuje kwestie z kiepskiego serialu. Ale potem usłyszałam trzask drzwi. I ciszę, która była głośniejsza niż jakikolwiek krzyk.
Stałam w przedpokoju, trzymając kubek z niedopitą kawą. Ręce mi drżały. Przez okno wpadało blade światło listopadowego poranka, a ja czułam się, jakby ktoś wyłączył mi słońce na zawsze. Trzydzieści lat. Trzydzieści lat wspólnych śniadań, kłótni o drobiazgi, planowania wakacji, wychowywania dzieci. I wszystko skończyło się jednym zdaniem.
Nie płakałam. Nie od razu. Najpierw była pustka. Przechodziłam z pokoju do pokoju, dotykałam rzeczy – jego swetra rzuconego na fotel, kubka z napisem „Najlepszy tata”, zdjęcia z wakacji w Międzyzdrojach. Każdy przedmiot był jak drzazga pod paznokciem.
Telefon zadzwonił dopiero wieczorem. To była moja córka, Kasia.
– Mamo? Wszystko w porządku? Tata do mnie dzwonił…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak opowiedzieć dziecku – nawet dorosłemu – że świat się właśnie skończył? Że ojciec odszedł? Że nie wiem, co będzie jutro?
– Tata… wyjechał – wydukałam w końcu. – Muszę się położyć, Kasiu.
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słuchałam tykania zegara i próbowałam zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy Marek coraz częściej zostawał dłużej w pracy? Może gdy dzieci wyprowadziły się z domu i zostaliśmy tylko we dwoje – obcy sobie ludzie pod jednym dachem?
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Aniu, nie możesz się załamać! – jej głos był stanowczy, jak zawsze. – Musisz być silna dla dzieci.
Ale ja nie chciałam być silna. Chciałam się rozpaść na kawałki i zniknąć pod kołdrą na zawsze.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak automat. Wstawałam, robiłam kawę, szłam do pracy w bibliotece. Uśmiechałam się do czytelników, polecałam książki o miłości i przebaczeniu, a potem wracałam do pustego mieszkania i płakałam w łazience, żeby sąsiedzi nie słyszeli.
Pewnego dnia spotkałam Marka na ulicy. Szedł z jakąś kobietą – młodszą ode mnie o dobre dziesięć lat. Śmiali się do siebie, trzymali za ręce. Zamarłam. On mnie zauważył. Przez sekundę nasze spojrzenia się spotkały. Odwrócił wzrok pierwszy.
Wieczorem zadzwoniła Kasia.
– Mamo… widziałam tatę z tą kobietą. Przepraszam…
– To nie twoja wina – powiedziałam cicho. – To nie twoja sprawa.
Ale bolało. Bolało tak bardzo, że miałam ochotę krzyczeć.
W pracy zaczęli zauważać, że coś jest nie tak.
– Aniu, wszystko w porządku? – zapytała Basia z działu dziecięcego.
Chciałam jej powiedzieć prawdę: że jestem wrakiem człowieka, że nie wiem, jak żyć dalej. Ale tylko się uśmiechnęłam i powiedziałam:
– Tak, wszystko dobrze.
Wieczorami zaczęłam pić wino. Najpierw kieliszek do kolacji, potem dwa… Trzeciego wieczoru obudziłam się na kanapie z pustą butelką i bólem głowy tak silnym, że miałam ochotę umrzeć.
Wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka Ela.
– Anka! Co ty wyprawiasz? Siedź tu sama i się zamartwiasz? Idziemy na spacer!
Nie chciałam wychodzić. Ale Ela była uparta jak osioł.
– Wiesz co? – powiedziała nagle podczas spaceru po parku Skaryszewskim – Zawsze byłaś dla wszystkich podporą. Teraz czas pomyśleć o sobie.
Popatrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Ale ja nie wiem już nawet, kim jestem…
Ela przytuliła mnie mocno.
– Jesteś Anią. Moją przyjaciółką. Najlepszą mamą na świecie. Kobietą, która przetrwa wszystko.
Te słowa coś we mnie poruszyły. Następnego dnia rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam zmęczoną twarz kobiety po pięćdziesiątce… ale też cień uśmiechu.
Zaczęłam powoli wracać do życia. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla początkujących w domu kultury na Grochowie. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji – rozwiedzione, samotne, szukające sensu.
Jedna z nich, Magda, zaprosiła mnie na kawę po zajęciach.
– Wiesz co? – powiedziała – Ja przez rok nie mogłam patrzeć na mężczyzn. A teraz… mam psa! I to on daje mi najwięcej radości!
Śmiałyśmy się razem przez godzinę. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam się lekko.
Zaczęłam częściej spotykać się z Kasią i synem Tomkiem. Oboje byli już dorośli, mieli swoje życie… ale widziałam w ich oczach troskę i miłość.
Pewnego dnia Tomek przyszedł do mnie z narzeczoną.
– Mamo… chcemy ci coś powiedzieć…
Spojrzałam na nich z niepokojem.
– Będziesz babcią! – wykrzyknęła Ola z szerokim uśmiechem.
Łzy napłynęły mi do oczu – tym razem ze szczęścia.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: życie się nie kończy po rozstaniu. Zmienia się tylko jego kształt. Zamiast Marka miałam teraz przyjaciółki, dzieci i nadzieję na przyszłość.
Czasem jeszcze budzę się w nocy i słyszę echo tamtego trzasku drzwi. Ale już nie boję się ciszy.
Czasem myślę: czy można naprawdę zacząć od nowa po pięćdziesiątce? Czy serce może jeszcze kiedyś pokochać?
A może najważniejsze to nauczyć się kochać samą siebie?
Co wy o tym myślicie?