Zakochałam się po sześćdziesiątce. A mój syn powiedział, że jestem „naiwna staruszka”

– Mamo, czy ty naprawdę nie widzisz, że on cię wykorzystuje? – głos Piotra był ostry jak nóż. Stał w moim małym salonie, zaciśnięte pięści, twarz czerwona z gniewu. – Przecież to oczywiste! Naiwna staruszka!

Słowo „staruszka” zabolało mnie bardziej niż chciałam się przyznać. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, że nie jestem żadną staruszką, że mam dopiero sześćdziesiąt dwa lata i wcale nie czuję się stara. Ale tylko westchnęłam i odwróciłam wzrok na okno, za którym szarzał listopadowy wieczór.

Nie planowałam się zakochiwać. A już na pewno nie w wieku sześćdziesięciu dwóch lat, w firmie, w której od lat robiłam swoje – bez błysku, bez emocji, bez łudzenia się, że coś mnie jeszcze zaskoczy. Byłam specjalistką od kadr. Cicha, konkretna, punktualna. Zawsze elegancko ubrana, zawsze przygotowana. W firmie mówiło się o mnie „pani Danusia z kadr”.

Mój mąż, Andrzej, zmarł pięć lat temu na raka płuc. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Piotr odwiedzał mnie rzadko – miał własną rodzinę, dwójkę dzieci, wiecznie był zabiegany. Córka, Ania, wyjechała do Wrocławia i kontaktowałyśmy się głównie przez telefon.

Pewnego dnia do firmy przyszedł nowy informatyk – Marek. Siedem lat młodszy ode mnie, rozwiedziony, z lekką siwizną na skroniach i uśmiechem, który rozjaśniał nawet najbardziej ponury dzień. Z początku nie zwracałam na niego uwagi – ot, kolejny pracownik do wpisania do systemu. Ale Marek był inny. Zawsze miał dla mnie dobre słowo, czasem przynosił kawę do pokoju kadr.

– Pani Danusiu, czy mogę pani jakoś pomóc? – pytał, gdy widział mnie z naręczem teczek.

– Dziękuję, poradzę sobie – odpowiadałam z uśmiechem.

Ale pewnego dnia złapał mnie na korytarzu.

– Może pójdziemy kiedyś na kawę po pracy? – zapytał niespodziewanie.

Zawahałam się. Przez chwilę poczułam się jak nastolatka – serce zaczęło mi bić szybciej.

– Nie wiem… – zaczęłam niepewnie.

– Proszę się nie bać. To tylko kawa – uśmiechnął się szeroko.

Zgodziłam się. I tak to się zaczęło.

Spotykaliśmy się coraz częściej – najpierw na kawie, potem na spacerach po Łazienkach, czasem w kinie. Marek opowiadał mi o swoim życiu – o rozwodzie, o dorosłym synu, który wyjechał do Anglii i nie chciał mieć z nim kontaktu. O samotnych wieczorach w wynajmowanym mieszkaniu na Mokotowie.

Zaczęłam czuć coś, czego nie czułam od lat – motyle w brzuchu, radość na myśl o kolejnym spotkaniu. Znów chciało mi się rano wstawać i dbać o siebie. Kupiłam nową sukienkę, zaczęłam malować usta szminką.

W pracy zaczęły krążyć plotki.

– Widziałam panią Danusię z tym nowym informatykiem! – szepcze księgowa do koleżanki.

– No proszę! Kto by pomyślał…

Starałam się nie zwracać uwagi na szepty za plecami. Ale kiedy Piotr przypadkiem zobaczył mnie z Markiem w kawiarni na Nowym Świecie, wszystko się zmieniło.

Zadzwonił tego samego wieczoru.

– Mamo, musimy porozmawiać.

Przyszedł do mnie następnego dnia. Był spięty i wyraźnie zdenerwowany.

– Kim on jest? Co on od ciebie chce? – pytał bez ogródek.

– Piotrze… To tylko znajomość…

– Znajomość? Mamo! Ty masz ponad sześćdziesiąt lat! On jest młodszy! Przecież to oczywiste, że chodzi mu o pieniądze albo mieszkanie!

Zabolało mnie to. Przecież znał mnie lepiej. Wiedział, że nie jestem naiwna.

Ale Piotr nie dawał za wygraną. Zaczął dzwonić coraz częściej, wypytywać o Marka, sugerować mi spotkania z prawnikiem w sprawie testamentu.

– Nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził – mówił niby troskliwie, ale czułam w jego głosie pogardę i lęk przed utratą kontroli nad moim życiem.

Ania była inna. Zadzwoniła pewnego wieczoru i wysłuchała mnie spokojnie.

– Mamo… Jeśli jesteś szczęśliwa, to ja się cieszę – powiedziała cicho. – Tylko bądź ostrożna.

Marek był cierpliwy. Wiedział o moich problemach z Piotrem i starał się nie naciskać.

– Rozumiem twojego syna – mówił łagodnie. – Ale nie pozwól mu decydować za siebie.

Czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a własnym pragnieniem szczęścia. Z jednej strony wiedziałam, że Piotr martwi się o mnie – może nawet kocha mnie bardziej niż potrafi to okazać. Z drugiej strony miałam dość samotności i pustych wieczorów przed telewizorem.

W pracy atmosfera gęstniała. Koleżanki zaczęły mnie unikać albo patrzyły z ukosa. Szef wezwał mnie na rozmowę.

– Pani Danusiu… Proszę uważać na relacje w pracy – powiedział chłodno.

Wróciłam do domu i rozpłakałam się jak dziecko. Czułam się upokorzona i osamotniona jak nigdy wcześniej.

Marek przyszedł tego wieczoru z bukietem róż.

– Nie płacz – powiedział cicho i przytulił mnie mocno.

W jego ramionach poczułam spokój. Po raz pierwszy od śmierci Andrzeja ktoś dał mi poczucie bezpieczeństwa.

Ale Piotr nie odpuszczał. Przyszedł pewnej niedzieli bez zapowiedzi i zastał nas razem przy stole.

– No pięknie! – rzucił ironicznie. – Już sobie urządziłaś nowe życie?

Marek wstał spokojnie i podał mu rękę.

– Dzień dobry, Piotrze. Miło pana poznać.

Piotr spojrzał na niego z pogardą i wyszedł trzaskając drzwiami.

Po tej scenie długo nie mogłam dojść do siebie. Marek próbował mnie pocieszać, ale widziałam w jego oczach smutek i rezygnację.

– Może powinniśmy dać sobie spokój? – zaproponował któregoś wieczoru. – Nie chcę być powodem twojego cierpienia.

Ale ja już wiedziałam, że nie potrafię wrócić do dawnego życia. Nie chciałam znów być tylko „panią Danusią z kadr”, która wraca do pustego mieszkania i czeka na telefon od dzieci.

Zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Piotra.

– Synku… Musisz zaakceptować moje wybory. Chcę być szczęśliwa. Proszę cię tylko o jedno: nie każ mi wybierać między tobą a Markiem.

Piotr milczał długo po drugiej stronie słuchawki.

– Nie rozumiem cię… Ale to twoje życie – powiedział w końcu cicho i rozłączył się bez pożegnania.

Minęły tygodnie zanim znów zadzwonił. Tym razem rozmawialiśmy spokojniej. Powoli zaczął akceptować Marka – choć wiem, że nigdy go nie polubi.

W pracy atmosfera też się uspokoiła. Plotki ucichły, a ja przestałam przejmować się opiniami innych ludzi.

Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na miłość ani na szczęście. Nawet jeśli trzeba za to zapłacić wysoką cenę – samotnością albo konfliktem z najbliższymi.

Czy warto było? Czy można być szczęśliwym wbrew oczekiwaniom własnych dzieci? A może egoizm jest czasem konieczny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?