Za zamkniętymi drzwiami: Dzień Kobiet, którego nie zapomnę

– Czy wszystko w porządku? Otwórz, proszę! – Moje pięści coraz mocniej uderzały w drzwi łazienki. Czułam, jak serce wali mi w piersi, a w gardle rosła gula strachu. Za drzwiami była moja córka, Marysia. Zawsze cicha, zamknięta w sobie, ostatnio jeszcze bardziej nieobecna.

Obudziłam się dziś wcześnie, choć był weekend. Przez białą zasłonę chmur przebijało się marcowe słońce. Spojrzałam na zegar i przez chwilę spanikowałam – spóźnię się do pracy! Ale zaraz przypomniałam sobie: dziś Dzień Kobiet, sobota. Mąż chrapał obok, a ja przez chwilę pozwoliłam sobie na luksus leżenia bez celu. Wtedy usłyszałam szelest w łazience. Zawsze miałam lekki sen, więc od razu się wyprostowałam.

– Marysia? – zawołałam cicho, ale nie odpowiedziała. Wstałam i podeszłam do drzwi łazienki. Drzwi były zamknięte od środka. – Marysia, wszystko w porządku? – zapytałam głośniej.

Cisza. Tylko szum wody i jakieś stłumione szlochy. Przeszył mnie zimny dreszcz. Zaczęłam walić pięściami w drzwi.

– Otwórz! Proszę cię! – głos mi się załamał.

Wtedy usłyszałam jej cichy głos:

– Zostaw mnie…

Nie mogłam jej zostawić. Przypomniałam sobie wszystkie te wieczory, kiedy wracała ze szkoły z podkrążonymi oczami i nie chciała rozmawiać. Ostatnio coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, a ja tłumaczyłam sobie, że to tylko wiek dojrzewania. Ale teraz czułam, że coś jest nie tak.

– Marysiu, proszę… – szeptałam przez drzwi. – Kochanie, powiedz mi, co się dzieje.

Znowu cisza. Wtedy przypomniałam sobie o zapasowym kluczu. Drżącymi rękami otworzyłam drzwi. Marysia siedziała na podłodze, skulona, z mokrymi policzkami i czerwonymi oczami. Wokół niej leżały puste opakowania po tabletkach.

– Boże… – jęknęłam i rzuciłam się do niej.

– Nic mi nie jest! – krzyknęła przez łzy i próbowała mnie odepchnąć.

– Marysia! Co ty zrobiłaś?!

– Chciałam tylko… żeby przestało boleć…

Objęłam ją mocno i zaczęłam płakać razem z nią. Mąż obudził się od hałasu i wbiegł do łazienki. Przez chwilę patrzył na nas bez słowa, potem zadzwonił po pogotowie.

W szpitalu lekarze powiedzieli nam, że Marysia będzie żyć. Ale jej dusza była poraniona bardziej niż ciało. Siedziałam przy jej łóżku i głaskałam ją po włosach. Czułam się winna. Gdzie byłam przez te wszystkie miesiące? Jak mogłam nie zauważyć, że moje dziecko cierpi?

Po powrocie do domu wszystko było inne. Mąż milczał, zamykał się w pracy jeszcze bardziej niż zwykle. Ja próbowałam rozmawiać z Marysią, ale ona zamykała się w sobie jeszcze bardziej.

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole w kuchni. Zrobiłam herbatę z malinami, taką jaką lubiła kiedy była mała.

– Marysiu… – zaczęłam niepewnie. – Wiem, że ci ciężko. Ale ja też nie jestem idealna. Może spróbujemy razem coś zmienić?

Spojrzała na mnie nieufnie.

– Ty nic nie rozumiesz…

– Spróbuj mi wytłumaczyć.

Zamilkła na chwilę.

– W szkole wszyscy się ze mnie śmieją… Bo jestem inna… Bo nie mam markowych ubrań… Bo nie chodzę na imprezy… Bo wolę czytać książki niż wrzucać zdjęcia na Instagram…

Poczułam ukłucie żalu i wstydu. Pracowałam całymi dniami jako pielęgniarka w szpitalu powiatowym pod Warszawą, mąż był kierowcą tira – nigdy nie mieliśmy dużo pieniędzy. Ale zawsze starałam się dać dzieciom wszystko co najlepsze.

– Przepraszam cię… – wyszeptałam. – Nie wiedziałam…

Marysia spuściła głowę.

– Nie chcę już żyć tak jak teraz…

Objęłam ją mocno.

– Razem damy radę. Obiecuję ci.

Od tamtej pory zaczęłyśmy chodzić razem do psychologa rodzinnego. Było ciężko – czasem miałam ochotę uciec z domu i nigdy nie wracać. Mąż nie rozumiał naszych rozmów o uczuciach, mówił tylko: „Trzeba być twardym”. Ale ja wiedziałam już, że to nie wystarczy.

Minęły miesiące. Marysia powoli wracała do siebie. Zaczęła malować obrazy – całe ściany pokoju pokryły się kolorowymi motylami i kwiatami. Ja nauczyłam się słuchać jej bez oceniania i porównywania do innych dzieci.

W tym roku Dzień Kobiet spędziłyśmy razem na spacerze po Łazienkach Królewskich. Słońce znów przebijało się przez chmury, a Marysia uśmiechała się pierwszy raz od dawna.

Wieczorem usiadłyśmy razem przy stole z herbatą i patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.

– Mamo… Dziękuję ci, że wtedy zapukałaś do tych drzwi…

Poczułam łzy pod powiekami.

– Zawsze będę pukać, Marysiu… Zawsze będę przy tobie.

Czasem myślę: ile matek nie słyszy cichych wołań swoich dzieci? Ile rodzin żyje obok siebie jak obcy ludzie? Czy można nauczyć się słuchać naprawdę? A może czasem wystarczy po prostu zapukać do zamkniętych drzwi i nie odejść, dopóki ktoś ich nie otworzy?