Wybacz, mamo, ale lepiej nam z dala od Ciebie!
— Przepraszam, mamo, ale im dalej od Ciebie, tym lepiej nam będzie! Wyjeżdżamy. Żegnaj.
To nawet nie była rozmowa. To był mój monolog, ostatni, jak wyrok. I wiesz co, nie czekałem na Twoją odpowiedź. Po prostu nie dałem Ci szansy, by coś dodać. Bo wiedziałem, że jeśli to zrobię, wszystko zacznie się od nowa. Wyrzuty, histerie, łzy i te Twoje słynne: „Jak możesz mi to robić po tym wszystkim?”.
Stałem w przedpokoju naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Klucz już miałem w dłoni. Za mną stała Ania, moja żona, z walizką w jednej ręce i naszą córką Zosią przy boku. Zosia miała tylko pięć lat i patrzyła na mnie wielkimi oczami, nie rozumiejąc jeszcze, że właśnie kończy się pewien rozdział naszego życia.
Matka siedziała na kanapie w salonie, z gazetą w dłoniach. Udawała, że czyta, ale widziałem, jak drżą jej palce. Przez chwilę miałem ochotę podejść, przytulić ją i powiedzieć: „Nie martw się, wrócimy”. Ale wiedziałem, że to byłoby kłamstwo. Nie wrócimy. Przynajmniej nie teraz.
Wszystko zaczęło się dawno temu. Ojciec odszedł, kiedy miałem dwanaście lat. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia. Matka nigdy mu tego nie wybaczyła — ani jemu, ani mnie. Bo przecież to ja byłem „jego synem”, „jego odbiciem”. Przez lata próbowała mnie wychować na kogoś innego niż on. Każdy mój wybór był podważany: szkoła średnia — źle wybrałeś; studia — po co ci to?; Ania — „ona cię zostawi jak twój ojciec mnie”.
Pamiętam jedną noc sprzed lat. Wróciłem późno z imprezy u kolegi. Matka czekała w kuchni. Siedziała przy stole z kubkiem herbaty i patrzyła na mnie tym swoim spojrzeniem pełnym rozczarowania.
— Gdzie byłeś? — zapytała cicho.
— U Tomka. Mamo, mam dwadzieścia lat, mogę chyba wyjść z domu?
— Nie rozumiesz? Ja się o ciebie martwię! — jej głos zaczął drżeć.
— Martwisz się czy kontrolujesz?
Wtedy pierwszy raz powiedziałem jej coś takiego prosto w twarz. Widziałem ból w jej oczach, ale nie mogłem już dłużej udawać.
Potem było tylko gorzej. Każda decyzja była powodem do kłótni. Kiedy poznałem Anię i powiedziałem matce, że chcemy razem zamieszkać, rozpętało się piekło.
— Ona cię wykorzysta! Zostaniesz sam jak twój ojciec!
Nie słuchała mnie nigdy do końca. Zawsze miała gotową odpowiedź na wszystko. A ja coraz bardziej zamykałem się w sobie.
Kiedy urodziła się Zosia, przez chwilę myślałem, że coś się zmieni. Że matka zobaczy we mnie ojca rodziny, a nie chłopca, którego trzeba pilnować na każdym kroku. Ale ona tylko przeniosła swoją kontrolę na moją córkę.
— Nie dawaj jej tego do jedzenia! — krzyczała do Ani.
— Zostaw ją, ona płacze przez ciebie!
Ania coraz częściej płakała wieczorami. Ja tłumaczyłem matkę: „Ona już taka jest”, „Przejdzie jej”. Ale nie przechodziło.
Pewnego dnia Ania powiedziała mi: — Albo wyprowadzamy się stąd, albo ja nie dam rady dłużej tu żyć.
Wiedziałem, że ma rację. Ale czułem się jak zdrajca. Jak mogę zostawić matkę samą? Przecież ona nie ma nikogo oprócz mnie.
Przez kilka tygodni chodziłem jak cień. W pracy nie mogłem się skupić. W domu unikałem rozmów z matką. Aż w końcu przyszedł ten dzień.
Spakowaliśmy walizki rano, kiedy matka jeszcze spała. Zosia pytała: — Tato, gdzie jedziemy?
— Na nowe mieszkanie — odpowiedziałem cicho.
— A babcia?
— Babcia zostanie tutaj.
Kiedy matka wstała i zobaczyła nas przy drzwiach z walizkami, przez chwilę myślałem, że zacznie krzyczeć. Ale ona tylko usiadła na kanapie i wzięła gazetę do ręki.
— Przepraszam, mamo… — zacząłem.
Ale ona nie odpowiedziała.
Wyszedłem pierwszy raz bez poczucia winy. Czułem ulgę i strach jednocześnie. Czy sobie poradzimy? Czy matka sobie poradzi?
Pierwsze tygodnie były trudne. Ania była szczęśliwa — wreszcie mogliśmy być rodziną na własnych zasadach. Zosia szybko przyzwyczaiła się do nowego miejsca. Ale ja każdej nocy budziłem się zlany potem i słyszałem w głowie głos matki: „Zostawiłeś mnie jak twój ojciec”.
Dzwoniłem do niej kilka razy, ale nie odbierała telefonu. Pisałem SMS-y: „Mamo, wszystko u nas dobrze”, „Zosia tęskni za Tobą”. Bez odpowiedzi.
Minęły dwa miesiące zanim pierwszy raz przyszła do nas z wizytą. Weszła do mieszkania bez słowa i spojrzała na Zosię.
— Urosłaś — powiedziała tylko.
Potem usiadła przy stole i zaczęła opowiadać o sąsiadce z Mokotowa.
Nie przeprosiła mnie nigdy za te wszystkie lata kontroli i wyrzutów sumienia. Ja też jej nie przeprosiłem za to odejście bez słowa wyjaśnienia.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba odejść, żeby móc wrócić jako ktoś inny — silniejszy, bardziej świadomy siebie.
Ale czy można naprawdę uwolnić się od przeszłości? Czy kiedyś przestanie boleć to poczucie winy? Może każdy z nas nosi swój dom na plecach — nawet wtedy, gdy wydaje mu się, że już dawno go opuścił.