„Wracając z pracy usłyszałam swoje imię”: Spotkanie, które rozdarło moje życie na pół
– Anno! – głos przeszył listopadowe powietrze jak nóż. Zatrzymałam się gwałtownie, a serce zaczęło mi bić tak mocno, że przez chwilę myślałam, że zaraz upadnę. Odwróciłam się powoli, jakby w zwolnionym tempie, i zobaczyłam twarz, o której próbowałam zapomnieć przez czterdzieści lat. Stał tam – Andrzej. Ten sam Andrzej, którego kiedyś kochałam bardziej niż życie, a potem znienawidziłam równie mocno.
– Anno… – powtórzył ciszej, jakby nie wierzył, że to naprawdę ja. Miał siwe włosy, zmarszczki wokół oczu i ten sam uśmiech, który kiedyś rozświetlał mi świat. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
– Co ty tu robisz? – zapytałam w końcu, czując jak dłonie zaczynają mi drżeć. – Po tylu latach…
– Musiałem cię zobaczyć – odpowiedział. – Proszę, pozwól mi…
Nie pozwoliłam mu dokończyć. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam szybkim krokiem w stronę domu. Słyszałam za sobą jego kroki, ale nie oglądałam się. W głowie miałam tylko jedno: „Nie teraz. Nie po tym wszystkim.”
Wpadłam do mieszkania i zatrzasnęłam drzwi. Oparłam się o nie plecami i zamknęłam oczy. Przed oczami stanął mi tamten dzień sprzed lat – dzień, w którym wszystko się rozpadło.
Był 1983 rok. Miałam dwadzieścia dwa lata i świat u stóp. Andrzej był studentem politechniki, ja studiowałam polonistykę. Byliśmy nierozłączni – wszyscy mówili, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Ale wtedy przyszła wiadomość: jestem w ciąży.
Pamiętam rozmowę z mamą. Siedziała przy kuchennym stole, ściskając w dłoniach filiżankę herbaty.
– Aniu, ty nawet nie masz pracy… Co ludzie powiedzą? Ojciec cię zabije!
Andrzej chciał ślubu. Chciał dziecka. Ale ja… Ja się bałam. Bałam się wszystkiego: biedy, opinii sąsiadów, własnej matki. W końcu podjęłam decyzję – wyjechałam do ciotki do Krakowa i… usunęłam ciążę.
Nigdy mu tego nie powiedziałam. Powiedziałam tylko, że poroniłam. Andrzej płakał wtedy pierwszy raz w mojej obecności. A potem odszedł.
Przez lata próbowałam o tym nie myśleć. Wyszłam za mąż za Marka, urodziłam dwójkę dzieci – Kasię i Michała. Byliśmy przeciętną rodziną z blokowiska na Ursynowie. Marek był dobrym człowiekiem, ale nigdy nie kochałam go tak jak Andrzeja.
Czasem budziłam się w nocy z poczuciem winy tak silnym, że aż brakowało mi tchu. Ale nigdy nikomu o tym nie powiedziałam.
A teraz Andrzej wrócił.
Następnego dnia czekał na mnie pod blokiem.
– Musimy porozmawiać – powiedział stanowczo.
– O czym? O tym, co było czterdzieści lat temu? To już nie ma znaczenia!
– Dla mnie ma – odpowiedział cicho. – Przez te wszystkie lata nie mogłem o tobie zapomnieć. Ani o naszym dziecku.
Zamarłam.
– Skąd…
– Domyśliłem się – przerwał mi łagodnie. – Zawsze wiedziałem, że coś ukrywasz.
Usiedliśmy na ławce pod blokiem. Andrzej opowiadał o swoim życiu: o żonie, która zmarła na raka, o synu, który wyjechał do Anglii i nie chce wracać do Polski. Słuchałam go i czułam narastający żal – do siebie, do niego, do losu.
– Dlaczego wróciłeś właśnie teraz? – zapytałam w końcu.
– Bo jestem sam – odpowiedział szczerze. – I bo chciałem ci wybaczyć.
Poczułam łzy napływające do oczu.
– A ja sobie nie potrafię wybaczyć…
Przez kolejne dni spotykaliśmy się codziennie. Rozmawialiśmy godzinami: o przeszłości, o naszych rodzinach, o tym, co mogło być inaczej. Marek zauważył zmianę we mnie.
– Coś się stało? – zapytał pewnego wieczoru.
– Spotkałam kogoś z dawnych lat – odpowiedziałam wymijająco.
Marek był dobrym człowiekiem, ale nie zasługiwał na prawdę, która mogłaby go zranić. Dzieci były już dorosłe, miały własne życie i własne problemy.
Któregoś dnia Andrzej zaproponował:
– Wyjedźmy razem nad morze. Choć na kilka dni. Muszę ci coś pokazać.
Pojechaliśmy do Jastrzębiej Góry – tam gdzie kiedyś spędziliśmy pierwsze wspólne wakacje jako studenci. Spacerowaliśmy po pustej plaży, wiatr targał mi włosy, a Andrzej trzymał mnie za rękę tak samo jak wtedy.
– Wiesz – powiedział nagle – przez te wszystkie lata myślałem o tym dziecku jak o kimś realnym. Nadałem mu imię: Zuzanna.
Zacisnęłam powieki i pozwoliłam łzom płynąć swobodnie.
– Przepraszam…
Andrzej objął mnie mocno.
– Już nie musisz przepraszać. Już wystarczy tego bólu.
Wróciłam do Warszawy inna. Lżejsza o ciężar tajemnicy, ale cięższa o świadomość straconych szans.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na stare zdjęcia: moje dzieci z komunii, Marek z uśmiechem na twarzy, ja z Andrzejem na plaży sprzed tygodnia.
Czy można wybaczyć sobie decyzje podjęte w młodości? Czy można jeszcze naprawić to, co się kiedyś zepsuło?
Może wy też macie takie tajemnice? Czy warto je ujawniać po latach?