Uciekłam z dziećmi od męża tyrana. Przyjaciółka nie mogła mi pomóc – zostałam sama na klatce schodowej w środku nocy
— Mamo, gdzie idziemy? — szeptała Zosia, trzymając mnie kurczowo za rękę. Stałam na zimnej klatce schodowej, przyciskając do siebie dwójkę dzieci. W uszach dźwięczały mi jeszcze krzyki Marka, mojego męża. „Nie wracaj tu więcej!” — wrzeszczał, kiedy pakowałam w pośpiechu kilka rzeczy do torby. Serca biły nam jak szalone. Zosia miała siedem lat, Kuba pięć. Oboje byli przerażeni, a ja… ja czułam się jak cień człowieka.
Telefon do Agnieszki był moją ostatnią nadzieją. „Aga, proszę, muszę gdzieś przenocować. Marek… on znowu… Nie mogę wrócić do domu.”
Usłyszałam jej cichy głos: „Przyjdź. Zaraz otworzę.”
Kiedy dotarliśmy pod jej drzwi, serce waliło mi jak młotem. Dzieci tuliły się do mnie, a ja próbowałam nie płakać. Drzwi otworzył Paweł. Spojrzał na mnie z góry, zmierzył wzrokiem dzieci i powiedział zimno:
— Nie możemy ci pomóc. Przepraszam.
Agnieszka stała za nim, z oczami pełnymi łez. „Paweł…” — zaczęła błagalnie, ale on tylko pokręcił głową i zamknął drzwi.
Zostałam sama. Na klatce schodowej, w środku nocy, z dwójką dzieci i torbą pełną byle jak wrzuconych ubrań. Zosia zaczęła płakać cicho. Kuba wtulił się we mnie i spytał: „Mamo, czy wrócimy do domu?”
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez chwilę miałam ochotę usiąść na schodach i po prostu się rozpłakać. Ale nie mogłam — musiałam być silna dla nich.
Przez ostatnie miesiące Marek zmieniał się nie do poznania. Kiedyś był czuły, troskliwy… Ale odkąd stracił pracę i zaczął pić, wszystko się posypało. Najpierw były tylko krzyki i trzaskanie drzwiami. Potem zaczął rzucać przedmiotami, wyzywać mnie przy dzieciach. Ostatnio podniósł rękę na Kubę — wtedy wiedziałam, że muszę uciekać.
Siedziałam na schodach i próbowałam zebrać myśli. Telefon w ręku drżał mi tak bardzo, że ledwo mogłam wybrać numer do mamy. Ale mama mieszkała 200 kilometrów dalej i sama ledwo wiązała koniec z końcem.
— Mamo… — wyszeptałam do słuchawki.
— Co się stało? — zapytała od razu zaniepokojona.
— Musiałam uciec od Marka. Jestem u Agnieszki… właściwie na klatce schodowej. Nie mam gdzie pójść.
— Dziecko… Przyjedź do mnie! Jakoś się pomieścimy.
Ale jak? Ostatni autobus już dawno odjechał, a ja nie miałam nawet pieniędzy na taksówkę czy pociąg.
Zadzwoniłam jeszcze do kuzynki Kasi. „Nie mogę cię przyjąć — mam małe dziecko i mąż nie chce problemów” — usłyszałam w słuchawce.
Z każdą kolejną odmową czułam się coraz bardziej przezroczysta, coraz mniej ważna. Czy naprawdę nie mam już nikogo?
Zosia zasypiała mi na kolanach, Kuba przysypiał wtulony w moją kurtkę. Wtedy usłyszałam skrzypienie drzwi. To Agnieszka wyszła po cichu na klatkę.
— Anka… — szepnęła drżącym głosem. — Przepraszam… Paweł jest wściekły, mówi że nie chce mieć problemów z Markiem… Ale nie mogę cię tak zostawić.
Podała mi 200 złotych i termos z herbatą.
— Przepraszam… — powtórzyła tylko i wróciła do mieszkania.
Siedziałam tak jeszcze godzinę, aż dzieci zasnęły na dobre. W końcu zebrałam się w sobie i zeszłam na dół. Zamówiłam najtańszą taksówkę na dworzec PKP.
W pociągu do mamy dzieci spały skulone przy mnie. Patrzyłam przez okno na przesuwające się światła miasta i myślałam o tym, jak łatwo można zostać samemu. Jak szybko ludzie odwracają wzrok od cudzej krzywdy.
Mama przyjęła nas z otwartymi ramionami, choć sama miała niewiele miejsca i pieniędzy. Przez pierwsze dni spałyśmy wszyscy razem na jednym łóżku. Dzieci budziły się w nocy z krzykiem, a ja płakałam po cichu w poduszkę.
Zaczęły się telefony od Marka: groźby, błagania o powrót, obietnice poprawy przeplatane przekleństwami. Bałam się wyjść z domu, bałam się o dzieci. Mama próbowała mnie pocieszać:
— Jesteś silna, Aniu. Dasz radę.
Ale ja nie czułam się silna. Czułam się przegrana i upokorzona.
Po tygodniu poszłam do ośrodka pomocy społecznej. Siedziałam w dusznym pokoju naprzeciwko pani Ewy i opowiadałam jej swoją historię przez łzy.
— To nie pani wina — powiedziała cicho. — Proszę pamiętać: przemoc to przestępstwo.
Dostałam skierowanie do psychologa i zapomogę na start. To był pierwszy krok ku normalności.
Dzieci powoli odzyskiwały spokój. Zosia zaczęła rysować kolorowe domki i słońca — pierwszy raz od miesięcy widziałam ją uśmiechniętą.
Czasem dzwoniła Agnieszka:
— Aniu… Przepraszam za Pawła… Gdybym tylko mogła…
Nie miałam żalu do niej — wiem, że czasem ludzie boją się bardziej niż chcieliby przyznać.
Minęły dwa miesiące. Znalazłam pracę w sklepie spożywczym w małym miasteczku obok mamy. Wynajęłyśmy kawalerkę — ciasną, ale własną. Dzieci zaczęły chodzić do szkoły i przedszkola.
Czasem budzę się w nocy zlana potem — śni mi się Marek albo ta noc na klatce schodowej. Ale wiem już jedno: nigdy więcej nie pozwolę nikomu skrzywdzić siebie ani moich dzieci.
Czy naprawdę tak trudno jest poprosić o pomoc? I dlaczego tak wielu ludzi odwraca wzrok? Może ktoś z was zna odpowiedź…