Szczeniak o imieniu Nadzieja: W cieniu żałoby i rodzinnych sekretów

– Mamo, nie możesz tak po prostu zamknąć się w tym domu! – głos mojego syna, Pawła, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon. Stał przy drzwiach, z rękami zaciśniętymi w pięści. – Minął już rok od śmierci taty. Musisz zacząć żyć.

Zacisnęłam palce na filiżance herbaty. Wpatrywałam się w parę unoszącą się nad napojem, próbując nie patrzeć na Pawła. W mojej głowie wciąż brzmiały ostatnie słowa Zbyszka, mojego męża: „Nie bój się zostać sama, Marysiu. Dasz sobie radę.”

Ale czy naprawdę dawałam sobie radę?

– Pawełku, ja żyję – odpowiedziałam cicho. – Po prostu… wszystko jest inne.

– Babciu, a może byś chciała psa? – wtrącił Bartek, mój wnuk, który od kilku minut kręcił się niespokojnie przy stole.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Pies? Przecież nigdy nie mieliśmy psa. Zbyszek był uczulony na sierść. Teraz…

– Nie wiem, Bartku. To duża odpowiedzialność.

Bartek uśmiechnął się szeroko, jakby już wiedział coś, czego ja nie wiedziałam. – Ale to nie byłby zwykły pies! To byłby twój przyjaciel.

Nie odpowiedziałam wtedy nic. Myśli kłębiły mi się w głowie. Czy naprawdę potrzebowałam psa? Czy to miałoby cokolwiek zmienić?

Kilka dni później Bartek pojawił się w moich drzwiach z kartonem. W środku siedział mały, kudłaty szczeniak o wielkich oczach i łapkach za dużych jak na swoje ciało.

– Babciu, poznaj Nadzieję! – powiedział triumfalnie.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Nadzieja. Tak miała na imię ta mała istota? Czy to był przypadek?

– Bartku…

– Proszę, babciu. Ona potrzebuje domu. A ty… może ty też potrzebujesz jej?

Nie miałam siły odmówić. Szczeniak patrzył na mnie z takim oddaniem, jakby rozumiał wszystko, co przeszłam przez ostatni rok.

Pierwsze dni były trudne. Nadzieja piszczała w nocy, domagała się uwagi, sikała gdzie popadnie. Czułam się bezradna i zmęczona. Paweł dzwonił codziennie:

– Po co ci ten pies? Przecież ledwo sobie radzisz sama!

– Daj mi szansę – odpowiadałam z uporem.

Ale prawda była taka, że sama nie wiedziałam, czy dam radę.

Któregoś wieczoru usiadłam na kanapie z Nadzieją na kolanach. Głaskałam ją mechanicznie, a łzy same płynęły mi po policzkach.

– Zbyszek… – wyszeptałam w ciemności. – Dlaczego cię tu nie ma?

Nadzieja polizała moją dłoń i wtuliła się we mnie mocniej. Poczułam ciepło jej ciała i nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie – jakby ktoś naprawdę był przy mnie.

Z czasem zaczęłam wychodzić z nią na spacery. Najpierw tylko do ogrodu, potem coraz dalej – do parku, na rynek. Sąsiadki patrzyły na mnie z ciekawością:

– Marysia, to ty? Z psem?

– Tak, to Nadzieja – odpowiadałam z uśmiechem.

Zaczęłam rozmawiać z ludźmi, których wcześniej unikałam. Pies był pretekstem do wyjścia z domu i do rozmów o czymś innym niż śmierć Zbyszka.

Ale nie wszystkim to się podobało.

Pewnego dnia Paweł przyszedł do mnie wściekły:

– Mamo! Sąsiedzi mówią, że chodzisz po mieście jak jakaś wariatka! Z psem! Zamiast siedzieć spokojnie w domu!

Zamarłam. Czy naprawdę tak to wyglądało? Czy byłam dla niego ciężarem?

– Pawełku… ja próbuję żyć dalej. To chyba dobrze?

– Ale nie tak! – krzyknął. – Ty powinnaś być poważna! Jesteś wdową!

Zrobiło mi się zimno. Czy bycie wdową oznaczało koniec życia?

Bartek próbował mnie pocieszyć:

– Nie słuchaj taty, babciu. On sam nie wie, czego chce.

Ale Paweł coraz częściej wpadał do mnie bez zapowiedzi, sprawdzał lodówkę, krytykował bałagan i obecność psa.

– To przez ciebie mama jest taka rozbita! – wykrzyczał kiedyś do Bartka.

Wtedy pękło we mnie coś ważnego.

– Dość! – powiedziałam stanowczo. – To moje życie! I jeśli chcę mieć psa, będę go miała!

Paweł wyszedł trzaskając drzwiami.

Przez kilka dni nie odzywał się do mnie wcale. Czułam ulgę i smutek jednocześnie. Nadzieja była przy mnie cały czas – wierna i cicha.

Któregoś ranka znalazłam ją skuloną pod stołem, trzęsącą się ze strachu. Okazało się, że połknęła kawałek plastikowej zabawki Bartka i musiałam natychmiast jechać do weterynarza.

W poczekalni trzymałam ją na rękach i modliłam się w duchu:

– Boże… nie zabieraj mi jej też…

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Ale wtedy zrozumiałam, jak bardzo się do niej przywiązałam.

Wieczorem zadzwonił Paweł:

– Mamo… przepraszam. Bałem się o ciebie. Nie umiem sobie poradzić ze stratą taty…

Poczułam łzy pod powiekami.

– Ja też nie umiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale próbuję każdego dnia.

Od tamtej pory coś się zmieniło między nami. Paweł zaczął częściej przychodzić do mnie bez pretensji. Czasem nawet wychodził z Nadzieją na spacer.

Bartek śmiał się:

– Babciu, chyba wszyscy potrzebowaliśmy tej Nadziei!

Dziś siedzę na ławce w parku z Nadzieją u stóp i patrzę na ludzi wokół. Myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy jako rodzina – o bólu straty, o kłótniach i pojednaniach.

Czy można nauczyć się żyć po stracie? Czy można odnaleźć nadzieję tam, gdzie wydawało się jej już nie być?

Czasem wystarczy jeden mały szczeniak, by przypomnieć sobie, że życie toczy się dalej…

A wy? Jak radzicie sobie z żałobą i samotnością? Czy pozwalacie sobie na nową nadzieję?