Sobotnia kolacja, która zmieniła wszystko: Jak przetrwałam urodziny męża i nie zwariowałam

— Jasmina, tylko pamiętaj, żeby nie przesolić barszczu jak ostatnio — rzuciła teściowa przez telefon, zanim zdążyłam powiedzieć „cześć”. Stałam w kuchni, ściskając słuchawkę tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. W tle bulgotał rosół, a na stole piętrzyły się listy zakupów i przepisy wydrukowane w panice poprzedniego wieczoru.

— Mamo, dam radę — odpowiedziałam cicho, choć w środku kipiałam. To miała być moja szansa. Urodziny Pawła — mojego męża — zawsze były wielkim wydarzeniem w jego rodzinie. Jego matka potrafiła wyczarować dwanaście dań w jeden dzień, a ja… ja ledwo ogarniałam trzy.

Kiedy Paweł wrócił z pracy, zastał mnie przy kuchence, z włosami w nieładzie i oczami pełnymi łez.

— Kochanie, co się dzieje? — zapytał z troską.

— Nic… Po prostu chcę, żeby wszystko wyszło idealnie. Twoja mama…

— Moja mama zawsze coś znajdzie. Dla niej nawet bigos Magdy Gessler byłby za kwaśny — próbował żartować.

Ale ja nie umiałam się śmiać. Czułam presję — nie tylko ze strony teściowej, ale też własną. Chciałam udowodnić sobie i wszystkim wokół, że potrafię być „tą żoną”, która ogarnia dom, dzieci i jeszcze gotuje jak mistrzyni.

W sobotę rano obudziłam się o szóstej. Zanim dzieci — Zosia i Michał — zaczęły domagać się śniadania, miałam już za sobą pieczenie sernika i krojenie warzyw na sałatkę jarzynową. O jedenastej kuchnia wyglądała jak po przejściu huraganu. Zosia płakała, bo Michał zabrał jej kredki, a ja… ja płakałam razem z nią, bo przypaliłam schabowego.

— Jasmina, może zamówimy catering? — zaproponował Paweł nieśmiało.

— Nie! — wybuchłam. — Muszę to zrobić sama!

W południe zadzwoniła mama.

— Córeczko, pamiętaj, że to tylko kolacja. Nie musisz nikomu nic udowadniać.

Ale musiałam. Przynajmniej tak mi się wydawało.

O szesnastej byłam już na skraju wyczerpania. Ostatni raz spojrzałam na siebie w lustrze: cienie pod oczami, tłuste włosy związane w niedbały kok. Przebrałam się w sukienkę i zeszłam na dół tuż przed przyjazdem gości.

Pierwsza weszła teściowa. Rozejrzała się po kuchni z miną inspektora sanitarnego.

— Ooo, pachnie… interesująco — powiedziała z tym swoim uśmiechem.

Za nią weszli szwagierka Ania z mężem i dwójką dzieci. Wszyscy usiedli przy stole. Przez chwilę panowała niezręczna cisza.

— Jasmina, a co dziś serwujesz? — zapytała Ania.

— Barszcz z uszkami, schabowy z ziemniakami i sałatka jarzynowa. Na deser sernik — wymieniłam jednym tchem.

— Ooo! — wykrzyknęła teściowa. — No to zobaczymy!

Podczas kolacji czułam na sobie jej wzrok. Każdy kęs oceniany był jak na konkursie kulinarnym. Kiedy Paweł pochwalił barszcz, teściowa tylko cmoknęła.

— Trochę za mało czosnku… Ale nie jest źle — rzuciła.

Wtedy coś we mnie pękło.

— Może następnym razem ty ugotujesz? — powiedziałam ostrzej niż zamierzałam.

Zapadła cisza. Paweł spojrzał na mnie zaskoczony. Ania spuściła wzrok. Teściowa uniosła brwi.

— Jasmina… Ja tylko chciałam pomóc…

— Wiem… Ale czasem mam wrażenie, że nigdy nie będę wystarczająco dobra — wyszeptałam.

Nagle poczułam ulgę. Jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Paweł złapał mnie za rękę pod stołem.

— Dziękuję ci za wszystko. Naprawdę — powiedział cicho.

Teściowa westchnęła i pierwszy raz od lat uśmiechnęła się do mnie szczerze.

— Wiesz… Ja też kiedyś płakałam przez swoją teściową. Może czasem za bardzo się wtrącam…

Reszta wieczoru upłynęła spokojniej. Śmialiśmy się przy serniku, dzieci biegały po salonie. Poczułam się wolna od oczekiwań innych ludzi — przynajmniej na chwilę.

Kiedy wszyscy wyszli, usiadłam na kanapie i spojrzałam na Pawła.

— Może nie było idealnie… Ale było nasze — powiedziałam z uśmiechem przez łzy.

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze razy pozwolę innym decydować o moim szczęściu? Czy naprawdę muszę być perfekcyjna, żeby zasłużyć na akceptację? Może wystarczy być sobą…